Jeśli mówimy o koszerności (przypomnę, że pisze tutaj o koszerności w rozumieniu i zrozumieniu rekonstrukcyjnym) to możemy sobie śmiało i bez kompleksów powiedzieć, że polska rekonstrukcja drugowojenna jest... niezła. Po latach starań polskie grupy wyglądają dobrze nawet nie tylko w porównaniu z samymi sobą sprzed 5-7 lat ale nie musimy się wstydzić wyjeżdżając poza granicę. Przeciwnie, w wielu wypadkach to nasze grupy mogą zawstydzać koleżanki i kolegów hobbystów zagranicznych.
Także poziom naszej wiedzy o przedmiotach rekonstrukcji wzrósł proporcjonalnie do czasu jaki im poświęciliśmy i do ilości przeczytanych i obejrzanych książek. „Obejrzanych”, bo rekonstruktorzy uwielbiają „książeczki z obrazkami”, czyli te w których jest dużo zdjęć (najlepiej historycznych), ikonografii (epokowej) lub dobrych grafik (jak wcześniej), lub chociaż zdjęć innych, dobrych, lub lepszych rekonstruktorów.
Jednymi i nielicznymi słowami to określając – jest dobrze! Choć zawsze może być lepiej!
Dygresja osobista.
Od czasu do czasu do naszej grupy i stowarzyszenia przychodzi nowy ktoś. Owych ktosiów nie ma za dużo bo nie prowadzimy żadnych akcji naborowych i nikogo specjalnie nie werbujemy. Zdajemy się na przypadek oraz entuzjazm i wolę ew. zainteresowanych. Ale jak ktoś już do nas trafi to nie zniechęcamy go, np. od razu każąc kompletować umundurowanie i wyposażenie za duże pieniądze. Wprost przeciwnie staramy się by „nowy” mógł zaznać tego co w rekonstrukcji najbardziej spektakularne, czyli np. by wziął udział w inscenizacji historycznej.
No ale... koszerność, zauważycie. Oczywiście ubieramy go i wyposażamy (co jest tym łatwiejsze, że mamy wśród nas dobrego ducha, pasjonata, posiadacza dużej ilości wszystkiego) w pożyczone rzeczy i w ten sposób jest koszerny że „mucha nie siada”.
Dawniej tak nie było. Podczas mojej pierwszej inscenizacji Overlord w Policah biegałem w „cywilnych” zielonych spodniach, bo nie było innych i jakoś nikt mi głowy za to nie urwał (a powinien). Dzisiaj byłoby to niemożliwe, a przecież mówimy tu o czasach odległych o raptem cztery lata!
Koniec dygresji osobistej.
Założę się, że każdy z nas (taki co „robi” w rekonstrukcji więcej niż 2 lata) ma w swoim życiorysie taki mniej chlubny epizod o którym dzisiaj wspomina niechętnie. Czasy kiedy miał niewłaściwe buty, spodnie, bluzę mundurową z „tylko odrobinę” niedobrego materiału, czy chlebak dziś traktowany już jako niekoszerny.
Każdy.
Bo polska rekonstrukcja drugowojenna młodą dziedziną jest i musieliśmy się wiele nauczyć, stworzyć rynek który zaczął produkować na nasze potrzeby, odkryć i wypróbować rynki zagraniczne i naprawdę wiele się nauczyć. Przeczytać tony wojennych historii od nowa, wypatrując w nich nie tylko historii i emocji, ale, czasami między wierszami, także elementów umundurowania, wyposażenia i uzbrojenia naszych bohaterów.
I gdy już wydawało się nam, że się nauczyliśmy i już wiemy, kolejna książka, czy kolejne odkryte fotografie udowadniały nam jak bardzo się mylimy i jak dużo jeszcze musimy się uczyć.
Bowiem prawda, wg mnie, jest taka, że jesteśmy historykami amatorami i to co robimy to jakiś rodzaj amatorskich badan naukowych, a więc musimy nauczyć się jednej ważnej i znanej dobrym naukowcom cechy – pokory wobec przedmiotu naszych badań.
„Wiem, że nic nie wiem” - powiedział Sokrates. Parafrazując to powiedzenie - dobry rekonstruktor powinien mieć świadomość, że nie wie wszystkiego, a szczytem jego wiedzy powinno być opanowanie listy rzeczy których nie wie.
Dlaczego w ogóle poruszam ten temat? Otóż obserwuję sobie ostatnio grupę dyskusyjną Rekonstruktorzy na twarzoksiążce. Jest na nią zapisanych prawie 1,5 tys użytkowników i to przede wszystkim dwudziestowiecznych a może nawet drugowojennych. Tak przynajmniej można wnioskować z postów tych, którzy są aktywni.
Oczywiście grupa służy przede wszystkim do wymiany i oferowania co tam kto ma za dużo lub szukania tego co kto ma za mało, oraz do sprawdzania jak bardzo „koszer” jest to co kto ma jak akurat ma.
Grupa służy także do poprawiania sobie samopoczucia przy pomocy obśmiewania do łez i zestrzępienia języków (lub ich wirtualnego odpowiednika) tzw. muminów. Mumin to ktoś kto nie jest koszerny. W zależności od zaciekłości dyskutantów i ich związku uczuciowego z odtwarzaną przez mumina postacią, muminem może być nazwany ktoś kto jest luźno wystylizowany na epokę, a więc niemal wszystko ma złe, ale czasami wystarczy, że ma tylko niekoszerny pas by został owym muminem.
Na fali „odwyklętniania” Żołnierzy Wyklętych powstało w Polsce wiele mniej lub bardziej okazjonalnych grup rekonstrukcji owych wojowników. Pominę polityczny aspekt tej sprawy. Trzeba jednak zauważyć, że oprócz kilku naprawdę niezłych GRH, które partyzantów i powstańców „robią” od lat, owe grupy zaniżają poziom rekonstrukcji i inscenizacji.
Dają też pretekst takim grupom jak wspomniani facebookowi „Rekonstruktorzy” do obśmiewania ich ze wszystkich stron. Przyznam, że sam się również obśmiewałem. No zdarzało się.
Do momentu w którym przypomniałem sobie swoje początki i choćby historyjkę z powyższej dygresji. Czy nie jest tak, że naprawdę każdy z nas miał swój epizod bycia muminem, ale tak bardzo chciał i robił to co mógł, ale nic nie zmieni faktu, że są zdjęcia, których nie pokaże światu?
Nie twierdzę, że nie będę teraz wyśmiewał „chłopców z lasu”, czy innych „wyklętych”, nie namawiam także nikogo do zaprzestania „podśmiechujek” - przecież to jedna z podstawowych aktywności wirtualnej rekonstruktorów! Pozwolę sobie jednak i was na to namawiam, trzymać kciuki za to by za rok, dwa, trzy byli oni na naszym obecnym poziomie, a po drodze nauczyli się pokory tak nam wszystkim potrzebnej.
Zubek
Zdjęcie – ja mumin w niewłaściwych spodniach i z niewłaściwym Stenem, obok Leszek z niewłaściwą „strzelbą” (bo były takie czasy gdy nie można było wynająć strzelających enfów). Autora zdjęcia nie pamiętam, wydaje się, że może to być Ola MH.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz