Sekcja strzelecka

Sekcja strzelecka
Sekcja strzelców 1st CPB

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Szkodliwy rajd, czyli jak Rajd Arado psuł historię

Rekonstrukcja historyczna w Polsce czasami traci dla mnie sens (piszę „w Polsce”, bo nie znam innej na tyle dobrze żeby się wypowiadać). Kilka ostatnich imprez, które obserwowałem z daleka i z bliższego bliska utwierdzają mnie tylko w przekonaniu, że jesteśmy coraz dalej od sensu działań rekonstrukcyjnych a coraz bliżej widowisk batalistycznych z elementami drugiej wojny światowej, które nie tylko nie uczą historii a nawet ją wypaczają.

Wydaje się, że to mocne stwierdzenie ale obejrzałem, po raz kolejny, zdjęcia, filmy i przeczytałem relację z wydarzenia nazwanego Rajd Arado. Niby nic mi do tego, nie moje małpy, nie mój cyrk ale brały w nim udział dobre grupy rekonstrukcyjne a sam rajd określa się mianem imprezy historyczno – edukacyjnej.

Kumpel zapytał mnie po czym wnoszę, że to „dobre grupy rekonstrukcyjne”? Wymyśliłem sobie proste kryterium, które odpowiedzialność przenosi na innych – jeśli jakąś grupę można spotkać na Łabiszyńskich Spotkaniach z Historią albo na Strefie Militarnej w Podrzeczu (zwanej „Gostyniem”) to mogę uznać ją za „dobrą”. Oczywiście nie wyklucza to innych, którzy z wielu powodów, znanych i nie znanych, nie uczestniczą w powyższych, ale wg mnie to dobry sprawdzian.

Wracając do Rajdu Arado, który jest przedmiotem mojego wzburzenia. Duża impreza o charakterze, jak sami się opisują, historyczno – edukacyjnym, robiona w regionie, który, jak to w przypadku „ziem pozyskanych”, od kilkudziesięciu lat odzyskuje swoją historię. Przeprowadzana za pieniądze miejscowych samorządów (tak dedukuję, bo w księgi im nie zaglądałem) i adresowana do mieszkańców ale przede wszystkim do turystów, którzy przyjeżdżają na długi weekend. Setki rekonstruktorów, pojazdy historyczne, dużo broni, amunicji i pirotechniki. Największa w Polsce tego typu, mobilna, impreza. Wydaje się, że to wszystko jest najlepszym możliwym zestawem. A ja się czepiam.

Dlaczego?
Bo jestem wredny i złośliwy?
To też, oczywiście ale także dla pryncypiów.

Pryncypium pierwsze

Jeden z niewielu znanych mi modelarzy chwalił się ostatnio swoim modelem samolotu pomalowanym w barwy z konkretnego wydarzenia i konkretnego czasu. Pomyślałem wtedy o tym jak bardzo modelarstwo jest zbliżone do rekonstrukcji. Jak bardzo jednym i drugim, modelarzom i rekonstruktorom zależy na odtworzeniu detalu i jak bardzo ów detal zależy od właściwego czasu i miejsca. Fora rekonstrukcyjne pełne są po prostu walki o detale, ta puszka nie pasuje do wczesnej wojny, a tych naszywek nie powinno być w 1945 roku! Krytycznie analizowane są zdjęcia z dioram i inscenizacji i nie daj Boże, żeby w batalii pokazującej wojnę obronną niemiecki żołnierz miał niewłaściwy, zbyt późny hełm, a żołnierz 2 korpusu miał niewłaściwy battledress (oczywiście można to poznać „po kołnierzu, przyjacielu, po kołnierzu”). Nieszczęsny rekonstruktor spotka się z miażdżącą krytyką, zostanie obśmiany i stanie się celem burzy gówna przeokrutnej w swej bezkompromisowości.

Bez względu na sens i ocenę tego typu „strażników koszerności” (koszerności rozumianej jako zgodność z epoką i odtwarzanym pierwowzorem) takie zachowanie świadczy o tym jak bardzo środowisko rekonstrukcyjne przywiązuje wagę do szczegółów historycznych.

Pryncypium drugie

Lubię myśleć, że rekonstrukcja i nasze inscenizacje niosą za sobą edukację historyczną, że nasze widowiska są czymś innym niż tylko i wyłącznie odpowiednikiem koncertu gwiazdki disco polo połączonego z dmuchanymi zamkami i watą na patyku. Przecież odtwarzamy Historię i dzięki temu nasi widzowie mogą dowiedzieć się jak wyglądali i zachowywali się żołnierze różnych frontów drugiej wojny światowej, jak wyglądały ich bitwy, potyczki.

Upamiętniamy ich, odtwarzając bohaterskie czyny i konkretne epizody. Robimy to w sposób łatwo przyswajalny i niemal dotykalny dla widza, uprawiając pophistoryczną edukację.
Przeciwnicy rekonstrukcji historycznych, tacy rekosceptycy, zarzucają nam, że bawimy się za publiczne pieniądze i przebieramy za wojsko z powodów jakiś kompleksów i zahamowań. Wiemy jednak, że to nieprawda, świadczą o tym dziesiątki godzin spędzone przy lekturach, przeglądaniu zdjęć, regulaminów, instrukcji. Rekonstrukcja historyczna nie jest bowiem historyczna tylko z nazwy. Jesteśmy historykami, nie zawodowymi wprawdzie, ale niejednokrotnie zawodowcy mogliby się od nas uczyć.

Uczą się od nas nasi widzowie. Przy oszołamiającym czytelnictwie książek, zwłaszcza historycznych, przy poziomie oświaty, filmu historycznego (rozumianego jako medium pophistorii), możemy śmiało założyć, że większość naszych widzów swoją wiedzę o danej bitwie, kampanii i żołnierzach w niej walczących przyswoi tylko z tego co im pokażemy i opowiemy.

Jak już niejednokrotnie pisałem – w tym tkwi nasza odpowiedzialność. Im bogatsza i ciekawsza inscenizacja, czy pokaz. Im bardziej jesteśmy wiarygodni w oprawie naszej imprezy, tym większa pewność, że nasi widzowie to co zobaczą uznają za prawdziwą historię. I tak ją zapamiętają.

I dlatego im dłużej oglądam zdjęcia i filmy z Rajdu Arado tym bardziej jestem zły.

Przypomnę, że rajd odbywa się w Kotlinie Jeleniogórskiej i okolicach Kamiennej Góry, po wschodniej stronie Sudetów. Jego organizatorzy wprawdzie zastrzegają, że historycy spierają się co do obecności Amerykanów na tych terenach w czasie wojny (choć potem podają tylko jedną, wątpliwą relację) ale potem zachowują się jakby piekło zamarzło. Pod Zamkiem Czocha, w Karpaczu, Szklarskiej Porębie, Kamiennej Górze, Jeleniej Górze amerykańskie czołgi, amerykańska piechota, żołnierze Armii Czerwonej i Polacy z tzw. LWP, brytyjscy spadochroniarze z regimentu spadochronowego i sił specjalnych jednocześnie oraz polscy spadochroniarze z Samodzielnej Kompanii Grenadierów walą w inscenizacjach z niemal całym niemieckim wojskiem, a przynajmniej z reprezentującymi go formacjami. Wszyscy naraz! „Odtwarzając” wydarzenia historyczne spod tych miejscowości!

Bo jak powszechnie wiadomo brytyjskich spadochroniarzy i piechotę szybowcową można było spotkać w dzisiejszej Polsce w czasie wojny dość powszechnie, a polska Samodzielna Kompania Grenadierów skakała i walczyła u ich boku z zaciętością godną wściekłych rosomaków! Nie trzeba się wysilać i czytać grubych książek, wystarczy sięgnąć do Wikipedii, by w ciągu kilku minut stwierdzić, że to koszmarne bzdury!

Takich kwiatków pseudohistorycznych znajdziecie tam znacznie więcej, np. walczących w Karpaczu (i wszędzie indziej) spadochroniarzy ze 101 DPD - a co ludzie ich lubią i znają, to niech będą!

Kompromis

Ja wiem, że inscenizacje historyczne to sztuka kompromisu. Trzeba spróbować odtworzyć wydarzenie historyczne środkami i ludźmi dostępnymi z możliwą wiernością ale jednak tak by było one (widowisko owe) ciekawe dla widzów. Kluczowe w tym zdaniu są „wydarzenie historyczne” i „możliwa wierność”, bo to one nadają rekonstrukcji sens edukacyjny i powodują, że przedstawia ona Historię.

Arado nie

Tego absolutnie zabrakło w rajdzie Arado. Sprawnie i przy użyciu dużych środków zrobiono wielkie widowiska batalistyczne, które w fantastyczny sposób zabawiły publiczność. I super. Jeśli znaleziono sponsorów na taką zabawę? Proszę bardzo, nie moje małpy, nie mój cyrk, ale jeżeli nazywa się to rekonstrukcją, angażuje dobre grupy rekonstrukcyjne, nazywa imprezą historyczno – edukacyjną to jako rekonstruktor czuję się urażony. Bo przecież ich działanie szkodzi rekonstrukcji powodując, że każdy może powiedzieć teraz - „Tak dbacie o Historię, tak lubicie podkreślać swoje badania i dbałość o szczegóły a ja widziałem walczących pod Jelenią Górą spadochroniarzy Samodzielnej Kompanii Grenadierów, która nigdy jako formacja nie weszła do walki! Widziałem spadochroniarzy brytyjskich, którzy na rękawach mieli jednocześnie naszywki dwóch różnych rodzajów wojsk i widziałem tam spadochroniarzy amerykańskich. Już z tych trzech przykładów wynika, że Wasza dbałość o szczegóły historyczne to wielka bzdura!”.

I dlatego wkurza mnie Rajd Arado i będę się go czepiał, choć z drugiej strony podziwiam rozmach i sprawność organizacyjną.

Zubek

Ps. Serdecznie przepraszam znajomych rekonstruktorów, którym w powyższym felietonie wytknąłem błędy, nie czepiając się specjalnie innych. Macie pecha, po prostu trochę znam historię odtwarzanych przez Was formacji i tak jak Was lubię, tak nie rozumiem co tam robiliście, że tak powiem, tak... przebrani. Jeszcze raz przepraszając usprawiedliwię się, iż było mi smutno oglądać Was na tych zdjęciach i filmach.

Ps. 2. Ktoś może powiedzieć - „Dlaczego teraz piszesz chłopie, miesiąc po imprezie?”. Tłumacze, musiały opaść ze mnie emocje, bo po obejrzeniu i przeczytaniu pierwszych relacji ze złości aż chodziłem, a pierwszy tytuł felietonu mógłby brzmieć „Arado – srado” i potem bym przepraszał i wstydził się zawziętości ;-)

Ps. 3. Jeszcze jedna rzecz mnie dziwi. Rekonstrukcyjne fora netowe tak bardzo chętne do ścigania i wytykania „błędów i wypaczeń”, ci wszyscy szczególarze od „za wąskich paseczków” i „zbyt cienistych odcieni” jakoś nie zauważyli Rajdu. Czyżby łatwo było obśmiewać nowe i niedoświadczone grupy, ale narazić się i skrytykować otwarcie kumpli i organizatorów „największej” to już nie? Ot, taka refleksja.

Ps. 4. Wszystkie prezentowane powyżej poglądy są moje własne i należą do mnie, moich fobii, frustracji i mojego rozumu. Nie należy w żaden sposób utożsamiać z nimi i winić za nie kojarzonego z moją skromną osobą stowarzyszenia czy któregokolwiek z moich przyjaciół. Jam sam to wymyślił i spisał.

z.


sobota, 4 kwietnia 2015

Lubię i cenię historyków ale jestem rekonstruktorem!

Bez wątpienia jesteśmy rekonstruktorami – pomyślałem po przeczytaniu artykułu Rekonstrukcja, czyli co? na portalu historia.org.pl. A wydaje się, że nie jest to takie oczywiste dla autorów owego pouczającego, tekstu. Cytowani w nim naukowcy: socjolog, historycy, zawężając pojęcie rekonstrukcji do przedmiotów materialnych, dla dzisiejszych „rekonstruktorów” rezerwują pojęcie „odtwórcy” ew. „odtwórcy historyczni”. Nie mogę się z tym zgodzić. Podobne stanowisko prezentowali historycy w grupie „rekonstrukcyjnej” na XIX Powszechnym Zjeździe Historyków Polskich i myślę że trzeba dać temu stanowczy i rzeczowy odpór.

Z kilku powodów.

Pierwszy, choć nie najważniejszy, zauważają sami autorzy artykułu. Słowo „rekonstrukcja” jest już silnie zakorzenione w środowisku nomen omen rekonstruktorów. Próba zmiany, nawet wprowadzana powoli i ewolucyjnie może doprowadzić, tylko i wyłącznie do dalszego braku szerszej współpracy pomiędzy środowiskami zawodowych i amatorskich/rekonstrukcyjnych historyków.

Drugi, bardziej merytoryczny, to próba odpowiedzi na pytanie jak nazwiemy odtwarzanie przez rekonstruktora postaci konkretnego żołnierza? Jeśli odbudowywanie historycznego pojazdu (z użyciem części oryginalnych i dorabianych na wzór oryginalnych) nazywamy rekonstrukcją, to wg mnie, odbudowywanie postaci szeregowego żołnierza piechoty z roku 1939 (z użyciem elementów umundurowania i wyposażenia oryginalnych i dorabianych na wzór oryginalnych) również można nazwać rekonstrukcją. Wtedy owego „odtwarzającego” możemy bez wątpienia nazwać – rekonstruktorem. Poziom owej odbudowy (w jednym i w drugim wypadku) określa jakość rekonstrukcji ale nie zmienia jej faktu.

Dioramy. Oczywiście diorama, dioramie nierówna, czasami ta sama grupa na jednej imprezie przygotuje dioramę będącą w zasadzie stylizacją okresu, który odtwarza, by na innej przygotować pełną rekonstrukcję kawałka historii. Zależne jest to od warunków i motywacji z jaką na dane wydarzenie jedzie ekipa. Ja osobiście bardzo cenię sobie dwie z licznych imprez na które zjeżdżają się grupy odtwarzające 2wś – Łabiszyńskie Spotkania z Historią i Strefę Militarną w Podrzeczu pod Gostyniem. Na oba te wydarzenia przyjeżdżają jedne z najlepszych polskich grup budując małe kawałki historii na swoich dioramach. Część z nich można, bez żadnej przesady, nazwać rekonstrukcjami.

Jedyna wątpliwość, która mnie uwiera, dotyczy nazywania naszych inscenizacji - rekonstrukcjami. Gdy tworzymy postać, budujemy lub szukamy „repliki”* broni, czy wyposażenia nie uznajemy kompromisów (czasami musimy uznać odstępstwo, ale nie jest to mentalnie łatwe). Tymczasem nadal zapraszamy na „Rekonstrukcję bitwy o... (tu wpisz czytelniku na co tam Cie ostatnio zapraszano)”. Jak zrekonstruować bitwę? W każdej z nich brało udział tylu żołnierzy, że nie starczyłoby nawet wszystkich rekonstruktorów z Polski (proszę nie podawać listy małych bitew, wiem że uogólniłem). Nas i nie tylko nas nie stać na to (podobno stać Rosjan, którzy rekonstruowali bitwę pod Borodino). Możemy pozwolić sobie na to by odtworzyć jakiś niewielki epizod wojenny, małą potyczkę, historyczne starcie patroli. Naprawdę bardzo rzadko nasze inscenizacje swoją fabułą odtwarzają rzeczywiste historyczne wydarzenia. Częściej są to historie oparte na znanych nam historycznych wypadkach, dostosowane do warunków i możliwości jakie mamy w danym miejscu, ze sprzętem, bronią i ludźmi na jakich nas stać. I to nie jest złe, nadal możemy odtwarzać historię i uczyć ludzkość, przy tej pomocy, dziejów światowych wojen. Ale nie nazywajmy tego „rekonstrukcjami”, zadowólmy się nazwą „inscenizacja historyczna”. Tak będzie uczciwiej, wg mnie.

Ciekawostka
W tym roku światek rekonstrukcyjny obiegły zdjęcia, a nawet filmik z inscenizacji w jednej z miejscowości zachodniopomorskich. Owa inscenizacja miała wszelkie cechy widowiska spod znaku mchu i paproci, brali w niej udział dżentelmeni i damy w różnych mundurach i w tak samo różnych pojazdach, trudno by znaleźć epokę do jakiej by pasowali. Ok, dziwadło, ale organizator nazwał owo „Coś” „inscenizacją batalistyczną”, co przynajmniej nie wplątało w to wszystko Historii.
I po ciekawostce

*)Na koniec podzielę się z wami innym problemem terminologicznym, który mnie nurtuje od lat. Większość z nas posługuje się w swojej rekonstrukcji różnego rodzaju odpowiednikami broni. Szczęściarze, odtwarzający właściwe wojska lub/i posiadający odpowiedni zasób gotówki, mogą zakupić oryginalne egzemplarze pozbawione cech użytkowych. Inni skazani są na „repliki” owej broni. Skąd cudzysłów przy słowie „replika”? Otóż zgodnie ze słownikowym owego słowa zrozumieniem „replika” jest odtworzeniem stanu danej rzeczy, jak najwierniejszym. Na przykład replika samochodu wygląda i działa jak „replikowane” auto, a repliki zegarków działają jak oryginały. Nikt czegoś co tylko z wierzchu przypomina zegarek a w środku jest pustą wydmuszką nie nazwie repliką owego. A tymczasem w naszym rekonstrukcyjnym świecie nazywamy replikami rzeczy wyglądające z wierzchu jak karabiny czy pistolety.

Oczywiście są tacy co mają bez wątpienia repliki broni, np. ci którzy odtwarzają oddziały XIX w. i wcześniejsze mają legalne repliki np. karabinów i muszkietów. I tu rodzi się niebezpieczeństwo pogubienia się nierekonstruktorów w tej nomenklaturze, bo jeżeli ustawa określa repliki broni czarnoprochowej z XIX wieku za legalne to czy można domniemywać, że repliki broni XX w. są nielegalne? I co będzie gdy spotkamy na swojej drodze mądrego inaczej, który słysząc, że mamy „replikę” karabinu postanowi nam ją zarekwirować do wyjaśnienia? Oczywiście całkowicie zbłaźni się usiłując nas karać za posiadanie całkowicie legalnej imitacji, czy modelu broni, ale co nam krwi napsuje to nasze.

W normalnym świecie takie rozważania wydają się nie na miejscu i na wyrost, przecież wszyscy posługujemy się tymi słowami, a sklepy sprzedają plastikowe „repliki” ASG. Jednak ilekroć, po kolejnym zamachu czy ataku, służby światowe i krajowe ogarnia szaleństwo szukania terrorystów i potencjalnych zamachowców wśród własnym obywateli zastanawiam się czy nie warto mówić o swojej replice „model”. Zwłaszcza gdy nie wiadomo kto jeszcze słucha mojej rozmowy przez telefon ;-)

Zubek 

Zdjęcie rekonstrukcyjne: Piotr Śliwowski, Kodak Retina I, Choszczno 2015

Ps. Po raz kolejny zaznaczę, że moje rozważania dotyczą, przede wszystkim, rekonstrukcji drugowojennej i daleki jestem, wzorem zawodowych historyków i socjologów, wrzucaniu do jednego worka „odtwórców” różnych epok z ich zupełnie różnymi problemami.

środa, 4 lutego 2015

Nie jesteśmy aktorami

Nie jesteśmy aktorami, tzn. pewnie są wśród nas aktorzy, ale ich procent w naszej rekonstrukcyjnej populacji jest tak niski, że mogę śmiało powtórzyć – nie jesteśmy aktorami. Żeby być aktorem trzeba sporo się nauczyć, nieprzypadkowo studia, które kończą aktorzy, nazywa się aktorskimi lub teatralnymi. Nie jesteśmy również reżyserami i scenarzystami, które to zawody również wymagają sporo wiedzy a co ważne także doświadczenia i zawodowej mądrości.

A jednak przygotowujemy inscenizacje i odgrywamy w nich role. I w naszym własnym świecie, także jego zewnętrznym przejawie, jesteśmy zarówno scenarzystami, reżyserami i aktorami. Dodatkowo także scenografami, kostiumologami itp.

Dlaczego pozwalamy sobie na tak śmiałe podejście, że próbujemy swoich sił w dziedzinach, w których czasami zawodowcom nie udaje się osiągnąć zamierzonego efektu? Każdy z nas obejrzał fatalny film, okropnych, drewnianych aktorów w teatrze grających niezrozumiałą nadętą sztukę. Dlaczego wydaje się nam, że jesteśmy lepsi od profesjonalistów?

Bo jesteśmy lepsi gdy w grę wchodzi nasza pasja – historia. Tam gdzie w grę wchodzi odtwarzanie historii zaczynamy być bezkonkurencyjni. Mamy wszystko, co potrzeba: wiedzę o wydarzeniach historycznych przebadaną w wielu źródłach (łącznie z rozmowami z weteranami – kiedy jest to możliwe), doskonałe rozpoznanie kostiumów, wyposażenia i koniecznej scenografii, wyćwiczone zachowania taktyczne, często także konieczne umiejętności i odruchy pola walki, umiejętność posługiwania się bronią z danej epoki.

Krótko mówiąc, nie ma lepszych odtwórców historii wojennych, niż rekonstruktorzy.

Postawię tylko jedno zastrzeżenie. Powyższe stwierdzenie dotyczy wykorzystania wszystkich naszych przymiotów, czyli przygotowania prawdziwej inscenizacji historycznej, realnej repliki czy dioramy.

Tymczasem zdarza się coraz częściej, że wychodząc naprzeciw oczekiwaniom np. władz lokalnych, dla których liczy się „ludyczna” impreza i jej festynowość przyciągająca tłumy, czy dysponując ograniczonym budżetem przygotowujemy historyczne potworki. Inscenizacje nieodbytych potyczek, domniemanych bitew, wymyślonych epizodów, „które przecież mogły się wydarzyć”. Czasem bohaterowie inscenizacji występują w mundurach „prawie dokładnie takich samych” jak oryginalne, albo „publiczność i tak nie zauważy różnicy” i posługują się bronią i wyposażeniem „nie mamy nic innego, użyjemy tego co mamy”. Na plan wyjeżdżają pojazdy z innej epoki, „ale przecież wojskowe i sprawne”.

I tu niestety wchodzimy w paradę zawodowcom, bo wg mnie wtedy inscenizacja historyczna przestaje być historyczną, a zaczyna się po prostu widowiskiem plenerowym, forma teatralną. Wtedy jednak tracimy wszystkie nasze atuty i na jaw wychodzą braki: scenograficzne, kostiumowe, scenariuszowe, reżyserskie no i oczywiście aktorskie.

Bo my – rekonstruktorzy jesteśmy dobrzy w odtwarzaniu historii i jej epizodów, sztukę teatralną pozostawmy zawodowcom.

Odpowiedzialność.

W czasach gdy coraz więcej wiedzy historycznej przekazywane jest przez filmy i gry, gdy ludzie coraz mniej chętnie sięgają po książki, a już szczególnie po te „nudne” historyczne. Gdy w szkołach nauka historii ustępuje innym „ważniejszym” przedmiotom, a różne rządy i partie prowadzą swoje „polityki historyczne” szczególna odpowiedzialność ciąży na rekonstruktorach. Inscenizujemy wydarzenia historyczne i musimy sobie zdawać sprawę z tego, że dla części z naszych widzów epizody, które przedstawiamy, będą jedynym kontaktem z opisaną przez nas historią. I tak ją zapamiętają.

Czy to źle, czy dobrze? Nijak, po prostu przygotowując nasze inscenizacje czy biorąc w nich udział musimy o tym pamiętać. Musi o tym pamiętać także nasz komentator i konferansjer, który tłumaczy publiczności wszystkie wydarzenia. I musimy zrozumieć, że gdy wymyślimy fajny epizod wojenny i przedstawimy go publiczności to duża część z nich uzna go za prawdziwy i za kilka lat będzie przekonywała w czasie „długich Polaków rozmów”, że przecież widział na własne oczy, że SS-mani zabili, strzałem w plecy, kapelana w bitwie pod Arnhem. A im lepszymi jesteśmy rekonstruktorami, im lepsze robimy inscenizacje i rekonstrukcje, tym to prawdopodobieństwo jest większe.

Warto brać tę odpowiedzialność pod uwagę, bo coraz częściej występujemy w roli jedynego skutecznego nauczyciela historii.

Zubek

Ps. Żeby nie było, że jakoś tak jestem na bieżąco – pisząc powyższe nie miałem na myśli „Forsowania kanału La Ma...rian”, będącego częścią zlotu w Melechowie i który uczciwi organizatorzy nazwali „inscenizacją batalistyczną” ;-)

piątek, 23 stycznia 2015

Muzeum Powstania, ale czy muzeum historii?

Muzeum Powstania Warszawskiego odwiedziłem już po raz trzeci. Nie ukrywam, że chciałem potwierdzić moje poprzednie spostrzeżenia, czy raczej niejasne uczucie, które męczyło mnie od pierwszego wejrzenia.

Zwiedzanie muzeów przez rekonstruktora, czy po prostu historyka amatora nie jest takie proste. Oczywiście dotyczy to muzeów historii; te które prezentują sztukę zależą trochę od osobistych preferencji, ogólnego wyrobienia, wykształcenia itp.

Muzea historii to co innego. Po pierwsze nas, rekonstruktorów, interesuje historia i nawet gdy akurat muzeum prezentuje tę, którą interesujemy się, to mniej potrafimy je docenić, ocenić a czasem i wynieść naukę nawet. Muzea, które interesują nas najbardziej, te prezentujące historię „naszej” epoki, potrafią wciągnąć nas jak dobre kino.

Czy też tak macie, że film wciągnie Was tak bardzo, że za pierwszym razem nie potraficie przypomnieć sobie muzyki (może z wyjątkiem tej z napisów końcowych)?

I podobnie jak w kinie wojennym skupiamy się na szczegółach: karabinach, naszywkach, najciekawszych fantach, i (lub) na ich prezentacji (odtwarzanej fabule). Po dobrym muzeum głowa jest pełna emocji i zazdrości, po złym złości i frustracji. Każdy z nas ma swoje ulubione - takie do którego może wracać ilekroć jest w pobliżu, by za każdym razem odkrywać coś nowego i każdy ma takie, do którego, z szacunku dla historii, nie wysłałby nawet wroga.

Potrafimy to docenić bo sami jesteśmy muzealnikami – amatorami. Gromadzimy artefakty z odtwarzanej epoki, poznajemy ich historię, budujemy i szyjemy repliki i modele, staramy się być najbliżej „epoki”. Podobnie jak muzealnicy pełnimy także służbę edukacyjną, przeprowadzamy lekcje żywej historii, budujemy dioramy tam, gdzie mogą obejrzeć je „zwykli” ludzie. Na tych dioramach, będąc ich częścią, uczymy małych kawałków historii.

Dlatego właśnie potrafimy ocenić muzea, i te wielkie i te małe.

Wracając do tematu.

Muzeum Powstania Warszawskiego nie jest prosto ocenić. Gdy powstało było najnowocześniejszą tego typu placówką w Polsce i zachwyciło mnie od pierwszego wejrzenia. Rozmach i forma ekspozycji, multimedialność i interaktywność robiły piorunujące wrażenie. Teraz gdy Polska dorobiła się kolejnych nowoczesnych placówek muzealnych, już nie powala na kolana, ale nadal forma ekspozycji robi kolosalne wrażenie.

Forma. A co z treścią?

Gdy po ostatniej wizycie w muzeum rozmawiałem o swoich odczuciach z przyjacielem użył on trafnego sformułowania „To nie jest muzeum Powstania Warszawskiego, a muzeum Gloria Victis (chwała pokonanym)”.
I to niestety jest moje główne zastrzeżenie do ekspozycji muzealnej o Powstaniu Warszawskim. Nie ma w niej tak potrzebnej w pokazywaniu historii równowagi, pokazania konfliktu z każdej strony i na wylot. I tym razem nie chodzi o równoważne pokazanie żołnierzy polskich, niemieckich, rosyjskich, ukraińskich itd., ale o prawdziwą i pełną dyskusję o Powstaniu.

Próżno znaleźć w ekspozycji wątpliwości, jakie budzi Powstanie. Od samego początku widz dowiaduje się, że musiało ono wybuchnąć, że było koniecznością historyczną. Potem idzie szlakiem zwycięstw pierwszych dni i zażartych porażek dni ostatnich. Nie można, będąc w muzeum dowiedzieć się o uzasadnionych wątpliwościach, które mają historycy i Powstańcy. Powstanie skończyło się klęską (choć niektórzy twierdzą, że nie - „przecież podpisano zawieszenie broni”), ale tylko z winy stron trzecich. Nie można dowiedzieć się wiele o dramacie ludności cywilnej - z wyjątkiem najbardziej spektakularnych mordów, upamiętnionych, by pokazać okrucieństwo wojsk walczących z Powstaniem. Jest tragedia miasta - nie ma tragedii jego mieszkańców, którzy nie mieli co jeść, pić, ginęli od ostrzałów, bombardowań i w swym żalu przeklinali Powstanie i jego dowódców.

Zdaję sobie sprawę z tego, że przez dziesiątki lat PRL Powstanie Warszawskie było spychane w historyczny niebyt, że świat lepiej zna powstanie w getcie, czy nawet powstanie w Paryżu (choć z naszego punktu widzenia trudno nazwać je powstaniem), ale mam poważne wątpliwości czy muzeum PW powinno być stworzone i utrzymywane jako jego promocyjna wizytówka. Oczywiście fajnie jest, że możemy w takie miejsce poprowadzić turystów z zagranicy i pokazać im kawałek historii, z której jesteśmy dumni. Niech to jednak będzie historia a nie propaganda.

A owo wrażenie męczyło mnie od pierwszej wizyty. I mimo że nikomu nie odradzę wizyty w muzeum, wprost przeciwnie – trzeba je obejrzeć, traktuje je raczej jako placówkę, która po odwiedzeniu pozostawia złość i żal. Włożono tak dużo sił i środków, tak dużo inwencji i pomysłowości, że trochę szkoda tej historii, którą pokaleczono przemilczeniami i zaniechaniami.

Ot refleksja prostego rekonstruktora.

Żeby nie było, że tylko krytykuję. Muzeum PW jest placówką pożądaną i bardzo potrzebną z zupełnie innego względu niż jego ekspozycja. Często zapominamy, a część z nas nawet nie wie, że jedną z głównych funkcji muzeum jest bycie placówką naukową badającą i zbierającą ślady historii. Muzeum PW doskonale pełni tę funkcję i stało się centrum historycznym, zarówno zbierającym historie jak i inicjującym kolejne inicjatywy ich upamiętnienia i zachowania. I chwała im za to.

Zubek

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Znów do „hitlerowców”, czyli co powie Mołdaw

Trochę mi zeszło z odpowiedzią, ale okres przedświąteczny sprzyja refleksji co niniejszym czynię.

Cieszę się, że mnie trochę rozszyfrowałeś. Moim celem była prowokacja (mam nadzieję, że nasi czytelnicy nie poprzestaną na przeczytaniu tego zdania i pozwolą sobie na poświęcenie chwili na dalszą lekturę) i poruszenie refleksji w tej części ruchu rekonstrukcyjnego, która wymaga najwięcej „samokontroli ruchu rekonstrukcyjnego” jak to nazwałeś.

Używając słowa hitlerowiec, czasami nawet pisanego dużą literą (!), robiłem to specjalnie. Wydaje mi się, że po serii protestów, bardzo słusznych, gdy wypominano Niemcom, że chcą zrzucić wojnę na „hitlerowców”, odniosłem wrażenie, że część ruchu odtwarzającego Niemców robi odwrotnie - potrafi „zapomnieć”, że odtwarza żołnierzy Hitlera, a nie jakiś dobrotliwych Niemców. Zapomina, że odtwarza żołnierzy realizujących konkretną politykę konkretnej partii i jej wodza.

Zgodzę się z tym, że wśród rekonstruktorów jednostek niemieckich mamy sporo naprawdę łebskich ludzi, dla których historia, którą odtwarzają jest ważna we wszystkich jej aspektach. Niestety mam wrażenie, że przybywa również, także poprzez popularność tej rekonstrukcji, zupełnych historycznych tumanów, dla których liczy się tylko ładny mundur, STG, MG i „najlepsze na świecie czołgi WW2”.

Wg mnie odtwarzanie żołnierza niemieckiego czy radzieckiego nie jest tym samym co rekonstrukcja aliancka. Oczywiście przede wszystkim ze względu na zbrodnie ciążące nad owymi armiami, na zbrodnicze reżimy, które reprezentowali. Uważam, że w związku z tym możemy oczekiwać więcej od odtwarzających ich rekonstruktorów.

Żeby nie być gołosłownym posłużę się własnym przykładem. Odtwarzam postać kapelana i muszę pamiętać o tym, że gdy jestem w „swoim” mundurze wolno mi mniej. Bo bez względu na to czy jestem w inscenizacji, na dioramie, czy „na piwie” muszę pamiętać, że nie wszystko mi wolno. Nie powinienem np. przeklinać, być zbyt głośnym, opowiadać sprośnych żartów. Nie jestem prawdziwym wojskowym księdzem, ale muszę się zachowywać trochę jakbym nim był. Podobnie, wg mnie, jest z odtwórcami żołnierzy niemieckich. Dlatego nie podoba mi się chodzenie w mundurach niemieckich „na piwo”, bo owo piwo, zgodnie z „in vino veritas” ;-), wyciąga z ludzi różne reakcje. Nie tylko zresztą alkohol. W swojej, nie tak długiej przecież, karierze rekonstruktora zdarzyło mi się widzieć stojących w kółku rekonstruktorów w mundurach niemieckich, opowiadających dowcipy o Żydach, ciasteczka w kształcie swastyki, ludzi, którzy w dyskusji używali argumentu „ja, jako oficer SS”, quasinazistowskie toasty. Wszystkie takie momenty powodują, że zaczynam się bać o wizerunek całego ruchu rekonstrukcyjnego.

Zdaję sobie sprawę, że wg niektórych, czepiam się rekonstruowania Niemców, ale wydaje mi się, że przedstawiam także, w pewnym stopniu, bo przede wszystkim są to moje wątpliwości, głos tych, którzy nie rozumieją rekonstruktorów „niemieckich”. Jeden z moich kolegów zadał np. w komentarzu, pytanie „Ile jest w Niemczech grup odtwarzających wojsko polskie, skoro w Polsce jest tyle grup upamiętniających Niemców w czasie WW2?”.

Częścią dalszą dyskusji pod zdjęciem „banderowca” są stwierdzenia, że to temat „trudny i delikatny” i trzeba bardzo uważać przy jego odtwarzaniu. Pamiętasz ile emocji wzbudziła inscenizacja epizodu „rzezi na Wołyniu”? Była to chyba jedyna inscenizacja transmitowana na żywo w telewizji. Takich emocji nie wzbudzają nawet rekonstruktorzy jednostek SS, a przecież SS-mani wymordowali wielokroć więcej ludzi niż ukraińscy nacjonaliści. Wydaje się nawet, że łatwiej jest znaleźć np. w sieci, usprawiedliwienie czynów tych drugich niż głosy, które starałyby się znaleźć genezę zbrodni ukraińskich.

Zgadzam się, że prawdziwy historyk powinien do historii podchodzić z chłodnym „szkiełkiem i okiem”, bez emocji i stawiania się po jakiejkolwiek ze stron. Wiesz jednak, że jest to trudne nawet dla zawodowców, można znaleźć np. opracowania historyczne tak patriotyczne, że absolutnie zatracające obiektywizm. Tym trudniej jest wymagać takiego spojrzenia od amatorów historii. Ale trzeba to robić, choćby po to by nie traktować rekonstrukcji historycznej jak „zabawy w żołnierzyki w skali 1:1”.

Ci, którzy znają Stowarzyszenie Zachód 1944 wiedzą, że w naszych inscenizacjach i dioramach staramy się o zachowanie obiektywnego spojrzenia na obie strony konfliktu. Wielokrotnie we współtworzonych przez nas inscenizacjach dochodziło do negocjacji, wymiany rannych, scen opatrywania rannych stron przeciwnych. Oczywiście jest nam łatwiej, odtwarzamy front zachodni, gdzie do takich humanitarnych zachowań dochodziło znacznie częściej.

Z drugiej strony, ostatnio w Łabiszynie doświadczyłem jaskrawego pokazania barbarzyństwa strony niemieckiej przez jej rekonstruktorów. W czasie inscenizacji Oosterbeek „SS-mani” wyrwali mnie z tłumu jeńców i chcieli rozstrzelać („uratował” mnie WH), w niedzielę, pod Driel, dostałem strzał w plecy gdy opatrywałem rannego. Wydawałoby się, że jako zdeklarowany „przeciwnik hitlerowców” powinienem być z takiej sytuacji zadowolony ;-), ale... w obu tych epizodach nie było prawdy. Młodzi ludzie, bawiąc się w SS trochę się zapominają. Ich zachowanie pokazuje wg mnie jeden z motywów odtwarzania Niemców – kiedy to po prostu przyciąga zło.

Dotyczy to nie tylko Niemców/Hitlerowców. Uczestniczyłem kiedyś w inscenizacji epizodu Żołnierzy Wyklętych (których wolę nazywać Niezłomnymi), która zakończyła się strzelaniem w tył głowy pojmanych partyzantom przez żołnierzy tzw. LWP. Mam wrażenie, że drastyczność tej sceny specjalnie cieszyła owych odtwórców lwp-owskich.

Co do „wycieczek osobistych” - nie doceniasz mojej odporności ;-) Twoje prowokacje to nic w porównaniu z kilkoma rozgorączkowanymi wpisami młodych ludzi na Facebooku i innych forach. Internet i jego anonimowość sięgają u niektórych do głębokich pokładów frustracji. Twoje „prztyczki” zmuszały jednak do myślenia.

Masz rację, myślę, że ruch rekonstrukcyjny dorósł już do określenia pewnych definicji i co za tym idzie standardów. Nie może się to odbyć w trybie jakichkolwiek urzędowych czy nawet samorządowych (w szerokim znaczeniu tego słowa) decyzji, środowisko musi to wypracować samo i tego się potem trzymać. Jedną z takich definicji jest właśnie tworzona przez Ciebie definicja rekonstruktora. Myślę, że duża część rekonstruktorów skupia się na czymś co można by nazwać „robieniem lalki”, czyli odtwarzaniu samej postaci, doprowadzając to do szczegółowego absurdu, który można nazwać „nadkoszernością”. Wystarczy poczytać dyskusje na Facebooku, czy forach internetowych, ogromna, przeważająca większość z ich nie dotyczy historii, ale tego w co i jak był umundurowany, wyposażony żołnierz, czyli równie dobrze mogłyby to być fora modelarskie (bez urażenia modelarzy, wiem, że też interesują się historią).

Z tego względu niesłychanie cieszy mnie Twoja inicjatywa zbadania motywacji w ruchu rekonstrukcyjnym i jej usystematyzowania.

Co do zawiłości historycznych moglibyśmy przeprowadzić szeroki dyskurs o tym czy Hitler przed wojną był zbrodniarzem (pewnie rodziny zamordowanych ludzi niepełnosprawnych umysłowo nie zgodzili by się z Tobą) i czy traktowanie go jak gwiazdę i wielkiego europejskiego przywódcę czegoś dowodzi. Nie podejmuję się tego teraz, zostawiam to na spotkanie osobiste. Swoją drogą właśnie przeczytałem, ze szef Formuły 1 chwali Putina i uważa, że ten powinien rządzić Europą.

Zaś tym, którzy nadal nie mogą zrozumieć mojego zdania dedykuję kolejne przykłady. Jedna z postaci polskiej rekonstrukcji, miły człowiek piszący bardzo dobre teksty popularyzujące historię, w niezrozumiały dla mnie sposób zareagował na otwarcie Muzeum Żydów Polskich. Nie chcąc oskarżać go o antysemityzm zrozumiałem jego wpis jako wołanie, że jeżeli mamy w Polsce pieniądze do wydania na historię wydajmy ją na odrestaurowanie Westerplatte albo inne polskie miejsce itp. Biorąc pod uwagę ten konkretny przypadek nie mogę się oczywiście zgodzić z owym kolegą, ale... Rekonstruktorzy żołnierzy niemieckich czy nie czujecie czasami, że Wasze działania prowadzą do „budowania mobilnego muzeum” armii III Rzeszy? Czy w wielu Waszych domach nie ma namiastki takiego muzeum? Ile w Waszych galeriach komputerowych jest zdjęć historycznych, a ile zdjęć archiwizowanych tylko po to bo „ta kurtka dobrze tu wyszła”, „widać szczegóły wyposażenia”, „wyraźnie widać kamuflaż”, itd.

I wreszcie najbardziej zaczepnie - jak zareagowalibyście na muzeum UPA w Polsce?

Zubek

środa, 10 grudnia 2014

Dlaczego odtwarzacie Hitlerowców? - moja odpowiedź

Wszystkim moim szanownym czytelnikom winien jestem odpowiedź na wiele głosów i komentarzy pod moim felietonem o niezrozumieniu rekonstrukcji hitlerowców. Muszę przyznać, że chciałem odczekać chwilę, gdy gorące głowy ostygną, a ja sam, po niektórych komentarzach, złapię oddech i równowagę (pełen zrozumienia i tolerancji). Czas ten nadszedł z chwilą gdy mądrą i rzeczową dyskusję podjął Grzegorz Antoszek zwany Mołdawem, którego tekst będzie dla mnie podstawą do odpowiedzi. Z góry przepraszam, Mołdawa, że nie potraktuję odpowiedzi bardziej personalnie i że nie przyjmę konwencji „Proszę Pana”, ale jako kolega rekonstruktor pozwolę sobie przejść na Ty, co i Jemu proponuję (jako prawdopodobnie starszy).

Na początku muszę się odnieść do pełnego niezrozumienia moich intencji przez część czytelników. 

Jeden mój znajomy mówi, że to moja wina, bo tekst zbyt inteligentny, ale ja tak nie uważam, po prostu zbyt słabo zaznaczyłem, że NIE nienawidzę rekonstruktorów jednostek niemieckich rzeszy z numerem trzy. Z góry przepraszam za duże litery, ale kilku moim znajomym rekonstruktorom musiałem tłumaczyć, że nie nienawidzę ich personalnie. Tym razem nie chcę pozostawić żadnych wątpliwości.

Należę do grona ludzi, która potrafi, nie rozumiejąc nawet do końca ludzkich intencji, oceniać ludzi raczej po ich działaniach, słowach itp. Pozwalam im robić to co robią, zostawiam sobie ocenę gdy ich działanie nie czyni szkody innym, a w naszym wypadku także historii. Wiedzą o tym dobrze moi koledzy ze stowarzyszenia odtwarzający postacie FJ-otów. Co nie przeczy temu, że gdy mam wątpliwości i czegoś nie rozumiem pytam i dociekam, protestuję gdy coś mnie uwiera. Stąd felieton i rekofelietony jako takie.

Druga ważna uwaga dotyczy sprawy, ślady której można znaleźć także w tekstach Mołdawa. Armię hitlerowską i czerwoną traktuję podobnie.Odnoszę się przede wszystkim (choć nie tylko odniesienia do tej drugiej armii można znaleźć w felietonie) do Niemców dlatego, że jako rekonstruktor aliancki rzadko spotykam się z rekonstruktorami Armii Czerwonej.

Wracam do tekstu Mołdawa, na który odpowiem, starając się w ten sposób odpowiedzieć wszystkim komentatorom z bloga, Facebooka i kilku forów, którzy mojemu felietonowi poświęcili swój czas i uwagę (odpowiedź Mołdawa znajdziecie w częściach pod poprzednim felietonem).
Na początku pozwolę sobie dokładnie odpowiedzieć na konkretny cytat:
„pozwolę sobie wyrazić swój sprzeciw wobec oczerniania rekonstruktorów strony niemieckiej. Uważam, że Pańskie podejście jest stronnicze i nieprzemyślane, a ponadto podszyte nie do końca przeze mnie zrozumiałymi uprzedzeniami”.

Ani moją intencją nie było, ani w felietonie nie można znaleźć elementów oczerniania kogokolwiek. Oczywiście, że moje podejście jest stronnicze - taka jest bowiem formuła felietonu. Przypisanie zaś mi nieprzemyślenia sprawy zakrawa na... oczernianie (to oczywisty mój żart, oczywiście). Może racją jest to, że jestem uprzedzony, ale moje uprzedzenie tłumaczę tym, że należę do obywateli kraju, który w wojnie wywołanej przez Niemców/Hitlerowców stracił 6 mln obywateli i niepodległość na 50 lat!
Do rzeczy.

Kolejną rzeczą, którą Mołdaw zdajesz się poruszać szczególnie, jest rozróżnienie dobrego WH i złej SS (tu się przynajmniej zgadzamy). Wg mnie Wermacht nie był armią apolityczną, to dzięki armii Adolf Hitler tak naprawdę doszedł do władzy. To dowódcy armii zaproponowali przyjęcie symboliki nazistowskiej i przysięgi na wierność przywódcy nazistowskiego państwa. To armia była głównym narzędziem polityki Hitlera i dokonywała pierwszych zbrodni wojennych. Kolejnych również, także poprzez pomoc i bierne przyglądanie się zbrodniom SS i oddziałów paramilitarnych. Dlatego właśnie pozwalam sobie na nazywanie odtwarzanych przez rekonstruktorów jednostek niemieckich postaci – Hitlerowcami. Stanowisko, które prezentujesz powoduje, że część młodszych rekonstruktorów pozwala sobie na niezauważanie tej niewygodnej historii ich postaci. Dodatkowo jest ono bliskie powojennej tendencji do zrzucania całej odpowiedzialności na SS, która, całe szczęście została zweryfikowana przez wielu historyków.

Jako przykład proponuję historię: na jednej z grup facebookowych, na której rekonstruktorzy prezentują postaci historyczne, zaprezentowano postać banderowca. Jeden z uczestników dyskusji zaprotestował przeciwko odtwarzaniu tej postaci, tymczasem, gdy zadałem sobie trud by to sprawdzić, okazało się, że ów rekonstruktor kilka dni wcześniej „polubił”, bez zastrzeżeń, postać dirlewangerowca. Nie chcąc doszukiwać się głębszych intencji tłumaczę to sobie tak – zbrodnie banderowców są na porządku medialnym, by znać zbrodnie dirlewangerowców trzeba trochę liznąć historii, a nie skupiać się tylko na zdjęciach.

Ważne – nigdzie nie nazywam odtwórców Hitlerowcami, tak jak nie przychodzi mi do głowy nazywać siebie Kanadyjczykiem, ale nadal będę tak nazywał odtwarzane przez nich postacie.

Mołdaw, dziękuję za dobre słowo dotyczące mojej amatorskiej klasyfikacji intencji rekonstruktorów niemieckich. Podobnie tak jak Ty pozwolę sobie skomentować Twoje komentarze ;-) (wiem, ze w poważnym tekście nie powinno być emotikonów, ale czasami warto dopełnić wyraźną intencję zdania – dla powszechnego zrozumienia).

1. Altruiści”
Rzeczywiście grup odtwarzających armię niemiecką, w porównaniu z innymi razem wziętymi jest dość równo. Gdy jednak porównamy ilość grup „niemieckich” do jakiejkolwiek innej, konkretnej nacji, czy armii to już proporcja nie jest tak oczywista. Może „wrześniowcy” polscy?

To prawda nie mam żalu do Finów, Rumunów, Włochów itp. za drugą wojnę światową (właściwiej byłoby napisać o „mniejszym żalu”, bo jednak byli sojusznikami Hitlera), ale to może dlatego, że żadna z tych nacji nie miała na celu zniewolenia Polski i Polaków, nie zbudowała na terenie mojego kraju obozów koncentracyjnych by przemysłowo mordować jego obywateli i nie tylko.

Kluczowe dla mojego „niezrozumienia” jest właśnie to, że wg mnie wybór pomiędzy postacią Polaka, Kanadyjczyka, Amerykanina, a Niemca czy żołnierza Armii Czerwonej nie jest tak prosty jak między „pączkiem, czy ciastem”. Wiele powyższych zdań tłumaczy różnicę.

A z altruizmu, jako argumentu usprawiedliwiającego rekonstrukcję żołnierzy hitlerowskich, zawsze się będę śmiał. Dlaczego? Bo jest to argument nieprawdziwy i tak go będę pojmował dopóki nie znajdzie się choć jeden rekonstruktor, który szczerze (nie z przekory) powie mi, że wydaje tysiące złotych tylko dlatego żeby moi koledzy mieli z kim walczyć na inscenizacjach.

Jeśli zadajesz pytanie o rekonstruowanie zdrajców Polski, a samo pytanie może zdradzać Twoje poglądy, to tym bardziej mogę nie rozumieć Twojej obrony rekonstruktorów „niemieckich”. Choć nie, przecież Niemcy nie zdradzili Polski! ;-)

I czemu Pan rekonstruuje sylwetkę kapłana? Bo brzydzi się Pan zabijania?”.
Nie rozumiem intencji pytania, ale mogę na nie odpowiedzieć. Jestem już starszym człowiekiem, do tego grubym, a moja grupa odtwarza spadochroniarzy. Wydawało mi się, że postać kapelana, pełniącego również funkcję sanitariusza, będzie mniej karykaturalna niż np. strzelca spadochronowego. Dodatkową motywacją, choć przyznaję przyszła później, jest historia i rola kapelanów, absolutnie nie do przecenienia. No i w życiu wystrzeliłem już swoje.

„2. Wielbiciele techniki i ładnych uniformów”.
Sam przyznajesz, że wybór i preferencje co do „urody” narzędzi zabijania i jakości, czy uniformów są bardzo osobiste. Też tak uważam, nie można obarczać narzędzi wojny sprawianymi przez ich użytkowników czynami. Nie będę dyskutował o wyższości tego czołgu nad tamtym, czy historii tego czy tamtego karabinu. Podziwiam kolekcjonerów, którzy zbierają różne rodzaje uzbrojenia i muzea, w których można znaleźć broń wszystkich stron konfliktu.

Moją intencją było jednak spojrzenie nie na broń, a na jedną z motywacji odtwarzania żołnierzy hitlerowskich. Wg mnie niezrozumiałe jest stwierdzenie - „będę odtwarzał Niemca, bo mieli fajne mundury”, a wierz mi kilkakrotnie ten argument padał jako pierwszy. Naprawdę, przy całym ciężarze historii, która związana jest z armią III Rzeszy, argument ten wydaje mi się potwornie miałki i niezgodny z ideą rekonstrukcji historycznej. Stąd później bierze się rekonstrukcja oparta na zdjęciach a nie na książkach, no chyba że owe zawierają obrazki, co wg mnie jest jednym z największych grzechów rekonstrukcji (także po stronie alianckiej).

...Słów "że gdyby ta broń była doskonalsza, to wielu Polaków nie byłoby dzisiaj na świecie..." po porostu nie będę komentował. Są infantylne i nie pasują do obrazu człowieka dorosłego i niewątpliwie inteligentnego”.
Drobna uwaga osobista: jeśli twierdzisz, że nie będziesz komentował, to postaraj się, żeby już następne zdanie nie było komentarzem. Do owego komentarza – czyżby to komentowane zdanie nie było prawdziwe? Naprawdę przecież jest tak, że gdyby Hitlerowcom wyszło kilka wynalazków, to wojna skończyłaby się inaczej - wszystko wskazuje na to że, co ciekawe, jeszcze gorzej dla Polski.

„3. Zwykli żołnierze”
Jednym z argumentów podnoszonych przez rekonstruktorów niemieckich, przyznam że to mój ulubiony, jest ów, że „Alianci też mordowali”. Jeden z internautów wykazał się nawet zdumiewająco szczegółową listą owych zbrodni. Zgadza się, ale proponuję, nie usprawiedliwiając owych okrutnych naruszeń prawa, rozróżnić rozstrzelanie SS-manów z załogi wyzwolonego obozu koncentracyjnego, jeńców pojmanych w potyczce, w której zabito „naszych” żołnierzy, od masowej eksterminacji ludności cywilnej, planowanemu wyludnianiu terenów zajętych przez armię, stosowaniu odpowiedzialności zbiorowej za ataki podziemia. Ja widzę różnicę. Aż zanadto wyraźną.

Jedyną rysę na owej różnicy są wspomniane dywanowe naloty na niemieckie miasta. Absolutnie terrorystyczne, także w mojej ocenie, w drugim okresie wojny.

4. Historycy”
Chciałbym wyraźnie czuć refleksję wobec odtwarzanych żołnierzy niemieckich, która pozwoliłaby mi uwierzyć, że owe „utożsamianie się” z odtwarzanymi żołnierzami nie idzie za daleko. Pozwolę sobie do tego wrócić pod tekstem, żeby nie mieszać w naszej dyskusji.


Piwo w mundurze”
Nigdzie w moim tekście nie znalazłem nawet fragmentu, który negował by noszenie munduru niemieckiego na dioramie czy na terenie inscenizacji po jej trwaniu. Wg mnie podstawowym celem rekonstrukcji historycznej jest jej rola edukacyjna. Jesteśmy takimi „ruchomymi muzeami” i temu służą inscenizacje i dioramy. To oczywiste, że ktoś będący częścią dioramy jest jej... częścią. Kłopot rodzi się wtedy gdy ów rekonstruktor ma do powiedzenia tyle co kot napłakał, czyli niewiele więcej niż o swoim mundurze i broni. Źle, gdy jest to rekonstruktor „aliancki”, ale gdy jest to rekonstruktor „niemiecki”, to wg mnie grzech (pozwalam sobie na to słowo jako rekonstruktor kapelana ;-)) śmiertelny.

A radosne piwko w mundurze SS-mana poza terenem inscenizacji, gdzieś w miasteczku w kawiarni to zawsze wygląda na prowokację i bezmyślność. Do tych, którym wydaje się, że nie wiem jak jest w Łabiszynie – wiem, że na sobotę całe miasteczko zostaje areną inscenizacji i rekonstrukcji, tam naprawdę panują inne prawa. Wiem także, że np. Strefa Militarna w Podrzeczu w regulaminie umieściła zakaz wychodzenia w umundurowaniu sygnowanym znakami nazistowskimi poza teren Zlotu.

Uważam, że nie odpowiedział Pan na pytanie postawione w tytule. Zostawił Pan kwestię niedopowiedzianą, na końcu posługując się ponownie argumentem emocjonalnym”.

Są pytania, na które nie trzeba odpowiedzi, ale na to tytułowe akurat padła.
Oczywiście mogą one nie być łatwe, w związku z tym pozwolę sobie na streszczenie:
  • Dlatego, że argument o altruizmie wydaje mi się nieprawdziwy;
  • argument o fascynacji mundurem i sprzętem wydaje mi się błahy w porównaniu z ciężarem historii;
  • argument o odtwarzaniu „zwykłych żołnierzy”, mimo że najbardziej trafny, podobnie jak ten z fascynacją nie jest zbyt silny, tym bardziej, że nawiązuje do tłumaczeń hitlerowskich po wojnie;
  • padający argument, bardzo częsty w odpowiedziach na Facebooku, „a Alianci też mordowali”, przy całej swojej prawdziwości, jako odpowiedź na pytanie „dlaczego?” jest... nierozsądny.

Twój kolejny ważny argument - nie, nie znamy różnych relacji, też znam te historie gdy świadkowie historii dziękują rekonstruktorom jednostek niemieckich. Sam byłem świadkiem paru takich spotkań. Weterani różnych stron spotykają się ze sobą i przyjaźnią. Jednak różnica między nami a nimi jest taka, że Oni mają prawo wybaczać swoim przeciwnikom, czy dawnym wrogom, my powinniśmy patrzeć szerzej i oceniać nie tylko dzielnego kapitana Millera, a niemiecką armię. A podziw dla jej sprawności i dzielności nie może nam wypaczać oceny, bo rekonstrukcja historyczna to nie tylko modelarstwo w skali 1:1, ale przede wszystkim edukacja i odtwarzanie historii.

Argument o tym, że źle oceniają rekonstrukcję Niemców ludzie wychowani w PRL, poddani indoktrynacji sowieckiej może spowodować, że mój przyjaciel Globus (zły brat) może dać Ci w mordę (żart, no i powinno być łagodniej "w twarz", ale przyznasz, że co morda to morda).

Mołdaw: ja nie neguję rekonstrukcji jednostek niemieckich i potrafię znaleźć rozsądne odpowiedzi na swoje własne pytanie. Zobacz jednak jak na owo pytanie odpowiedzieli członkowie społeczności internetowo – rekonstrukcyjnej, ile było próby rzeczowej odpowiedzi na stawiane tezy, a ile zacietrzewienia, błahych i miałkich argumentów, ile pokazania słabej znajomości historii. O ile te cechy można znaleźć u wszystkich rekonstruktorów, o tyle u rekonstruktorów „trudniejszych” tematów „ciemnej strony mocy” można oczekiwać większej refleksji i znajomości historii.

Bardzo Ci dziękuję za wyczerpującą wypowiedź i mam nadzieję, że powyższy tekst stanowi w miarę pełną odpowiedź. Jednak proponuję naszą ew. dyskusję przenieść o poziom wyżej i byś swoją ew. polemikę próbował napisać tak, by nie punktować kolejnych sformułowań, co niniejszym również obiecuję.

Zubek

Ps 1. Trochę wyrzucone za nawias tekstu, ale ważne przeprosiny dla tych, którym trudno czytało się powyższe zdania oparte na tekście Mołdawa. Czasami pewnie wymagało to spojrzenia na jego odpowiedzi na mój poprzedni felieton. Przepraszam, ale taka forma była dla mnie łatwiejsza.

Ps 2. Dopiero teraz pomyślałem, że Mołdaw mogłeś poczuć się urażony narzuconą formą „tykania”, bądź pewny pełnego szacunku jakim Cię darzę, a forma taka wydawała mi się prostsza. Wydaje mi się także, że w tym małym świadku rekonstrukcyjnym się znamy.

Ps 3. Tym którzy dopatrują się w moich przemyśleniach i wątpliwościach drugiego dna i ukrytych intencji oświadczam co następuje: nazywam się Arkadiusz Bojarun (zwany Buncolem lub Zubkiem) i podawane w moim blogu przemyślenia, wnioski itd. stanowią moje własne myśli wynikające m.in. z wielu rozmów prowadzonych z ludźmi. Jeśli przedstawiam zdania innych osób, czynię to wyraźnie cytując ich z nazwiska lub podając jako konkretne osoby (znajomych, rekonstruktorów, przyjaciół) gdy nie mam zgody na ujawnienie ich tożsamości. Nie mam żadnych ukrytych intencji, nie chcę nikogo specjalnie pognębić, ani dotknąć. Jeśli ktoś czuje się urażony konkretnymi sformułowaniami z chęcią podejmę polemikę, gdy trzeba przeproszę.

Tym, którzy uważają, że moje publikacje są złe, szkodliwe itp. informuje, że nie można odpowiedzialnością za nie obarczać np. moich kolegów ze stowarzyszenia, chyba, że stosujemy odpowiedzialność zbiorową, podobnie jak opisywane reżimy ;-)

I na koniec - lubię „hejterów” i nie mam nic przeciwko nim, pod warunkiem, że nie zabijają rzeczowej dyskusji. Lubię gdy konkretne „hejty” pozwalają mi poznać z zupełnie innej strony kolegów rekonstruktorów.

Ps 4. Ważne i na poważnie. Znów specjalnie wyrzucone za margines właściwego tekstu. Gdy pisałem pierwszy felieton przed oczami stawała mi czasami konkretna grupa odtwarzająca SS, która w swych działaniach rekonstrukcyjnych szła stanowczo za daleko. Ich utożsamianie się z odtwarzanymi postaciami stało się zbyt głębokie i nie jest to tylko moje zdanie. Ale nie chciałem pisać o tym konkretnym przypadku, choć bez wątpienia byłby to dobry argument. Jednak tylko jeden.

Gdy jednemu z moich rekonstrukcyjnych towarzyszy, którego nigdy nie widziałem w innym niż niemiecki mundurze, powiedziałem „przecież wiesz, że jest taka grupa, która w utożsamianiu się idzie za daleko”, odparł, że zna co najmniej takie dwie. A to pozwala mi zadać pytanie: Drodzy Panowie rekonstruktorzy czy naprawdę nie znacie takich naszych kolegów, którzy przy odtwarzaniu żołnierzy niemieckich III Rzeszy idą o krok, lub nawet parę kroków za daleko? Czy nie uważacie, że tolerowanie takich przypadków może spowodować poważne kłopoty dla całego ruchu rekonstrukcyjnego?

z.

Zdjęcie: bez zdjęcia, bo teraz to już boję się, że umieszczenie czyjegoś wizerunku pod takim "oszczerczym" felietonem może urazić uczucia nawet dobrego znajomego.

piątek, 31 października 2014

Psa nie było, ale był koń, czyli jak brat Pitt wojnę wygrywał

Obejrzałem film z naszego nazwany „Furią” i muszę, jak to mam w zwyczaju, przedstawić swoje zdanie odrębne. Otóż film mi się podobał. Podobała mi się jego trochę mroczna atmosfera, podkreślające ją zdjęcia i obrazki, to, że wojna jest w nim wojną ze wszystkimi konsekwencjami, że wszechobecne błoto niemal wylewa się z ekranu, że czuć duszność owego czołgu i bezradność jego załogi wobec... wojny. Wojny, którą mieli nadzieję przeżyć.

Film ma oczywiście swoje gorsze chwile, a o jego minusach można by napisać to i owo, ale... To jest film! Film wojenny, a nie historyczny. Oczywiście dzieje się w konkretnej rzeczywistości WW2, czasie i przestrzeni, ale nie przedstawia żadnej konkretnej bitwy czy potyczki.

Film jest jednak filmem ze wszystkimi przynależnymi mu minusami. Skrótami myślowymi i scenami symbolicznymi. Szczególnie rekonstruktorzy historyczni powinni zrozumieć konieczność „skrótów myślowych” i np. walki w bliskiej odległości. Ale film ma swoje prawa i założę się, że większość jego błędów merytorycznych bierze się z praw owych.

Wojna w „Furii” jest prawdziwa także dlatego, że jest w niej stosunkowo mało samej walki, czasami jest to niemal film drogi, bo czołgi jadą i jadą, a na dodatek jest ich coraz mniej, bo podczas tej jazdy co rusz źli naziści niszczą ten i ów, te akcje jednak są szybkie i znów wracamy do jazdy...

Ja polubiłem ten film z powodu dwóch wątków.

Po pierwsze okazuje się, że w filmie o czołgach musi być zwierzę, raz jest to pies, a raz drugi jest to... koń. Bo ja lubię „Furię” za to, że Amerykanie odkryli, i tak ich to odkrycie zachwyciło, że wspominają o tym kilka razy i pokazują to na obrazkach, że niemiecka armia jeździła i ciągała się konno. Warto o tym pamiętać i od czasu do czasu pokazać, że konie pełniły w tej armii bardzo ważną rolę. I „Furia” to zauważa.

Po drugie polubiłem postać sierżanta granego przez Pitta i jego stosunki z załogą. Są z sobą i walczą od trzech lat i mimo że stanowią zgraną paczkę lubiącą m.in. pikantne żarciki, nadal ich dowódca budzi w nich szacunek. Wg mnie mistrzostwem jest scena przy stole gdzie sierżant "Wardaddy" przy pomocy groźby, prośby i kompromisów podporządkowuje sobie rozhulanych i pijanych żołnierzy.

Za co mógłbym ten film nie lubić?

Ze wspomnień pancerniaków wynika, że większość czołgów wyeliminowanych z walki była po prostu uszkodzona, zaś stosunek zniszczonych czołgów do zabitych czołgistów wcale nie był proporcjonalny. Żołnierze ewakuowali się ze swoich maszyn, by je naprawić lub „pobrać nowe z magazynu”. Tymczasem towarzysze walki załogi „Furii” giną wraz ze swoimi maszynami, wszyscy. Nie lubię.

Film polecam i z pewnością obejrzę jeszcze jeden raz by wyłapać smaczki i posłuchać niezłej muzyki.

Zubek

Ps. Na koniec pozwolę sobie na uwagę. W internecie pokazały się memy, ochoczo podejmowane przez rekonstruktorów jednostek niemieckich, które mieszają historię z rzeczywistością wirtualną filmu. Z nich możemy się dowiedzieć jaki, ile i jakich, hitlerowski bohater natłukł czołgów i w domyśle jaka jest jego przewaga nad bohaterem „Furii”. Panowie, naprawdę musicie poprawiać sobie w ten sposób samopoczucie? Przecież w końcu ci filmowi SS-mani owego sierżanta i prawie całą załogę utłukli!

Z.