Sekcja strzelecka

Sekcja strzelecka
Sekcja strzelców 1st CPB

piątek, 30 maja 2014

Ale czy to jest koszer?

Każdy kto czyta wojenne historie, te nasze blogpublikowate (teraz już Rekofelienotowate), wie już, choćby pobieżnie, czym jest koszerność. Oczywiście ta rekonstrukcyjna, a nie ta związana z prawem żydowskim. Tę rekonstrukcyjną pozwolę sobie powtórzyć: koszerność to zgodność z odtwarzanym okresem i oryginałami wyposażenia, uzbrojenia i umundurowania.

Jak już wiecie zwykły „cywilny” odbiorca historii w żaden sposób nie jest w stanie docenić naszej i przez nas rozumianej koszerności. Jest ona ważna dla nas i „krewnych i znajomych królika” i przez nas jest doceniana. No właśnie – czy jest doceniana? Przecież żyjemy w naszych czasach, pod naszą szerokością i długością geograficzną, a do kanonu należy anegdotka o sąsiedzie co miał życzenie do złotej rybki by to krowa sąsiada zdechła…

Koszerność jako zjawisko rzadziej służy do chwalenia a częściej do ganienia. No bo przecież macie niekoszerne gacie! Zupełnie niekoszerna kurtka! A Wy? Jak możecie przychodzić do nas w tym niekoszernym blankowaniu!? Niekoszerny namiot z niekoszernymi łóżkami nie powinien dać spać spokojnie. I tak koszerność staje się bronią przeciw nielubianym lub po prostu nowym.

A przecież koszerność owa i jej zachowanie nie jest proste. Bo poziom polskiej rekonstrukcji historycznej rośnie i rosną jej wymagania.

Dygresja, znaczy anegdotka.

Jeden rekonstruktor średniowieczny zrobił sobie element swojej zbroi z drutu ocynkowanego. Włożył w to dużo pracy, odtwarzając skomplikowany i pracochłonny wzór. Trudno powiedzieć co nim kierowało gdy wybierał ów rodzaj drutu, ale stało się! Na forach dowiedział się jak straszny błąd popełnił, bo przecież „wtedy nie było drutu ocynkowanego”! Ok, przyznał oponentom rację i mądrze zapytał czy jak już ma ową rzecz, to może istnieje jakiś sposób pozbycia się owego ocynku, by drut zyskał koszerność? Sposób istniał i został podany. Niestety wraz z podaniem sposobu „uczynny” starszy w rekonstrukcji kolega uczynił zastrzeżenie, że wprawdzie drut odzyska swój poprzedni wygląd, ale koszerny już nie będzie, bo przecież „wtedy nie robiono owych elementów z drutu, który wcześniej był ocynkowany!”.

Po dygresji.

Polska rekonstrukcja historyczna nie jest stara, nie ma sama w sobie zbyt długiej historii, ale jej historia jest opowieścią o dochodzeniu do koszerności. Jeszcze kilka lat temu rekonstruktorzy starali się być koszerni ale było to dla nich bardzo trudne i powoli dochodzili do kolejnych elementów umundurowania i wyposażenia, kupowanych i sprowadzanych z Zachodu, lub produkowanych własnoręcznie wg np. zdjęć.

A nie jest to proste.

Przykładem może być żołnierz niemiecki. Może przykład kontrowersyjny, bo niemiecki, ale dla naszej opowieści idealny, bo Niemcy walczyli w rozpętanej przez siebie wojnie od początku do końca. Dla zwykłego zjadacza historii Niemiec w mundurze to Niemiec w mundurze i wygląda jak niemiecki żołnierz. Tymczasem ów żołnierz inaczej wyglądał na początku wojny, inaczej na froncie wschodnim, a zupełnie inaczej pod koniec światowego konfliktu. A żeby było jeszcze trudniej, było strasznie dużo rodzajów owych żołnierzy, bo każdy z rodzajów broni miał ich swoich i po swojemu ubierał.

Nawet najbardziej typowy i charakterystyczny element niemieckiego wyposażenia – ich hełm, inny był w 1939 roku, a inny w roku 1945, mimo iż laik może nie zauważyć różnicy u żołnierza biegnącego na inscenizacji. Publiczność nie zauważy, ale koszerność nie jest dla nich. To nasz własny kod, czytelny tylko dla takich samych szaleńców jak my, dla których ważne jest, jakim ściegiem i jakim kolorem nici przeszyty jest TEN konkretny kołnierzyk.

Bo rekonstrukcja to jednak hobby jak każde inne ze wszystkimi z tym związanymi szykanami – wie to każdy akwarysta, który uparcie poszukuje właśnie TEJ roślinki do swojego akwarium i bibliofil, na którego patrzą ze zdziwieniem, gdy drżącym ze wzruszenia głosem opowiada o TYM białym kruku.

Pociesza nas fakt, że choć nie docenicie naszej koszerności, dzięki niej nasze inscenizacje bardziej kształtują waszą świadomość i podświadomość historyczną niż niejeden polski serial, czy hollywoodzki film wojenny.

Zubek

Felieton ukazał się na www.blogpublika.com, 25. lutego 2014 r.
Zdjęcie Emmy z Łabiszyna 2012

środa, 28 maja 2014

Bo książki czytać trzeba, ale...

Uczyłem się w szkole w której uczono historii. I w podstawówce i w szkole średniej, może obie nie były specjalnie elitarne, a i nauczyciele nie byli innowacyjni i pomysłowi, ale podstawy historii wyniosłem ze szkół. Potem w systemie edukacji było już różnie. Część mojej historycznej edukacji to mój tata i jego opowieści o wojskach spadochronowych, a kolejna część i to ważna, bo w chwili gdy uzyskiwałem coś co można nazwać świadomością historyczną, to harcerstwo, a konkretnie – ZHP.
 
W roku 1985 moja drużyna zdobyła imię żołnierzy Cichociemnych, a nie było to proste. Musieliśmy poznać historię samych Cichociemnych i Armii Krajowej, znaleźć jeszcze żyjących żołnierzy i porozmawiać z nimi, zrobić dokumentację i… czytać książki. Wtedy zaczęła się historia mojej półki z książkami o Cichociemnych i polskich spadochroniarzach drugiej wojny światowej. Dzisiaj moje półki książek z wojennymi historiami zajmują już za dużo miejsca w naszym niedużym mieszkaniu, a mnie ratuje to, że nowe wydawnictwa wychodzą już w e-bookach.
 
Bo książki czytać trzeba. Bo teraz najczęściej tylko one mogą nas przybliżyć do historii. I konieczna jest tu liczba mnoga, bo jedna książka pokaże nam tylko punkt widzenia jednego autora, co jest oczywiste, i choćby był to super historyk z doświadczeniem i dorobkiem to zawsze ma prawo do błędu lub złej interpretacji, świadomej lub nie.
 
Kino i telewizja

Telewizje różne pokazują filmy wojenne i te fabularne i te dokumentalne. Jest ich naprawdę dużo, karierę zrobił ostatnio serial pokazujący polskie podziemie, a kilka innych produkcji znakomicie ukształtowało nasze widzenie historii. To super bo czasami warto obejrzeć na ruchomych obrazkach to co się przeczytało w książce.
 
Niestety produkcja filmowa i telewizyjna ma swoje ograniczenia, które sprowadzają się do tego, że pokazuje historię w wydaniu dla przeciętnego widza, którego oceniają bardzo nisko. I tak dostajemy historię spłaszczoną i wykrzywiona na potrzeby scenariusza (znowu ukłon w stronę wymienionego już serialu).
 
A później

Każdy rekonstruktor, któremu zdarza się postać na stanowisku czy dioramie, wcześniej czy później natknie się na „historyka” wykształconego na filmach. Taki oto osobnik podchodzi z ogromną chęcią pogadania, a my, jako się rzekło wcześniej, lubimy gadać, i wciąga w dyskusję. Nie ma przy sobie żadnej latorośli, a więc nic nie hamuje swobody historycznej rozmowy. Kłopot jednak w tym, że filmowa „wiedza” tkwi w owym bardzo głęboko. Pamiętam pana, który z kwadrans tłumaczył mi jak wielkie straty poniosła 1. Samodzielna Brygada Desantowa w czasie lądowania pod Driel (operacja Market-Garden), tworząc plastyczne obrazy pokazywał jak Niemcy „pruli” do nich z karabinów maszynowych i nie dał się przekonać, że akurat w czasie tego desantu spadochroniarze ponieśli straty niewielkie, bo on to… widział… w filmie. Brrrr…
 
Bo to książki czytać trzeba. Ale niestety ostatnio nawet na książki trzeba uważać. W ostatnich latach na księgarskie półki trafiło kilka książek napisanych przez dziennikarzy, którzy postanowili ponaśladować swoich starszych kolegów po fachu z krajów anglosaskich i pisać dobre książki o historii, książki napisane tak żeby czytali je i zechcieli kupować zwykli ludzie.
 
Niestety owi dziennikarze nie posiadając tyle talentu, czasu i wiedzy co ich koledzy z Zachodu poszli w sensację i wzbudzenie zainteresowania poruszeniem tematów kontrowersyjnych w sposób kontrowersyjny i bardzo subiektywny. Czasem aż zniechęcający do czytania!
 
„Igły” Marka Łuszczyny są inne. Po pierwsze autor nie stawia na nachalną kontrowersję, po drugie porusza temat mniej znany – walczących w drugiej wojnie światowej kobiet i to kobiet służących w wywiadzie lub w działaniach wymagających umiejętności równych agentom wywiadu.
 
To bardzo dobrze, że ktoś zajął się przypomnieniem wojennych historii tych Pań, bo ich dokonania są równie ważne, a czasem ważniejsze, niż bohaterów-żołnierzy, którzy z wrogami Rzeczpospolitej walczyli z bronią w ręku na polach sławnych bitew.
 
Więcej o tej pozycji znajdziecie tutaj:  http://www.wojennehistorie.pl/2014/02/kurierki-agentki-i-kobiety-szpiedzy.html
 
Jednak i w tej książce tkwi niebezpieczeństwo. Autor nie odrobił lekcji z historii, zdarza mu się pomylić oczywiste fakty historyczne (np. w 1943 roku Niemcy nie bombardowali jeszcze Londynu bombami latającymi), nadawać akcjom agentek zbyt wielkie znaczenie poprzez przejaskrawianie ich dokonań (np. atak komandosów na St. Nazaire nie zniszczył portu, choć postawione zadanie zostało wykonane), lub wymyślać przygody swojej bohaterki (udział duńsko-polskiej agentki, fotoreporterki w lądowaniu w Normandii wydaje się, delikatnie rzecz ujmując, mocno wątpliwy). Moja ocena tego typu traktowania historii waha się pomiędzy oskarżeniem autora o całkowitą ignorancję, a przypisaniem mu, bardziej cynicznie, świadomego manipulowania faktami dla zwiększenia atrakcyjności swoich bohaterek i przez to książki.
 
Szkoda, bowiem „Igły” opowiadają bardzo ważne wojenne historie kobiet wojowniczek państwa podziemnego, a tymczasem błędy popełnione przez autora każą uprzedzić czytelników żeby wszystkie podane przez niego fakty poddali baczniejszej analizie, a książkę potraktowali jak film, w którym nie we wszystko trzeba wierzyć, a podane atrakcyjnie fakty warto sprawdzić.
 
Tym niemniej książkę polecam, bo książki czytać trzeba. Ja sam przeczytałem ją w e-booku.

Zubek

Felieton ukazał się na www.blogpublika.com, 16. lutego 2014 r.

wtorek, 27 maja 2014

Co powie tata?

Kolejnym, po inscenizacjach historycznych, elementem wierzchołka góry lodowej rekonstrukcji, czyli tego co ludzkość widzi z całego rekonstrukcyjnego świata, są nasze dioramy, czy w uboższej wersji wystawki sprzętu, uzbrojenia, wyposażenia i umundurowania.

Dioramy z prawdziwego zdarzenia, te które wymagają mnóstwa pracy, modelarskich uzdolnień, sił i środków, zdarzają się rzadko i na specjalne okazje. Częściej przygotowujemy takie „dioramy” prowizoryczne, a raczej wystawiamy siebie i sprzęt na widok publiczny starając się o zachowanie maksimum realizmu.

Wszystko to jest zazwyczaj uzupełnieniem inscenizacji historycznej. Przecież, mimo że sama inscenizacja jest ciekawa, dynamiczna i opowiada pewną wojenną historię z mnóstwem wybuchów („piro”) i wystrzałów („amo”), to jednak występujących tam żołnierzy można obejrzeć z daleka, zza ogrodzenia, czy zza taśmy. Dystans konieczny dla zachowania czystości sceny historycznej oraz ze względu na bezpieczeństwo („piro i amo”!).

Jednak wiemy jak bardzo dla ludzkiej pamięci ważny jest dotyk i inne bodźce bliskiego obcowania z historią i dlatego każdej dobrej inscenizacji towarzyszą „wystawki” grup rekonstrukcyjnych po lub przed spektaklem. Wtedy można do nas podejść, „podotykać”, przymierzyć i przymierzyć się… Poobcować na żywo z czymś, co inaczej można by obejrzeć tylko w muzeach, za szybami gablot lub za sznurem i napisem „nie dotykać”. U nas prawie zawsze można dotknąć („prawie” to zastrzeżenie dotyczące eksponatów szczególnie cennych, których ew. uszkodzenie naraziłoby na straty właściciela, ale także zubożyłyby pamięć historyczną dla następnych pokoleń).

Co ważne, nasze hobby to nie tylko zbieranie i wystawianie. Jako absolutni pasjonaci jesteśmy świetnymi źródłami informacji o przedstawianej wojennej historii, wyposażeniu, umundurowaniu, uzbrojeniu. Niemal każdy z nas ma za sobą dziesiątki i setki taki przygodnych dyskusji. Czasami są one tylko dzieleniem się naszą wiedzą, ale zdarzają się także rozmówcy, od których się uczymy, którzy potrafią podrzucić ciekawy i nieznany fakt, nikogo nie można lekceważyć.

Są jednak takie chwile, gdy cierpnie skóra. To moment, w którym podchodzi do nas tata z synem, synami. Jakoś siódmym, rekonstrukcyjnym zmysłem można wyczuć, że to nie jest zwykły tata, ale właśnie TEN – Ojciec, który wie wszystko.

Podchodzi i traktując rekonstruktora jak żywy manekin, zaczyna sam tłumaczyć synowi wszystkie tajemnice historyczne, opisuje szczegóły uzbrojenia itd. itp. Niestety, plecie kompletne bzdury, myląc daty, wydarzenia, szczegóły, a jego wiedza zdradza pomieszanie tego, co zapomniał ze szkoły z tym, co zapomniał po obejrzeniu kilku telewizyjnych seriali i filmów wcale nie dokumentalnych.

Cóż ma zrobić wtedy biedny rekonstruktor?

Pytanie nie jest wcale takie dziwne i głupie jak się wydaje na pierwszy rzut oka.

W duszy rekonstruktora i historyka amatora grzmią baterie haubic, haubicoarmat a może nawet dział okrętowych, a cała ta ciężka artyleria grzmi: bzdury! Bzdury! Trzeba prostować te bzdury! Młody człowiek wysłucha swojego taty i do końca życia (szansa, że szkoła coś wyprostuje nie jest specjalnie wielka) będzie musiał żyć ze spaczoną historią. Jakby narodowych mitów nie wystarczało!

Ale jednak mamy przed sobą Tatę z synem. Z naprawienia błędów tego pierwszego może w najlepszym razie wyjść podważenie ojcowskiego autorytetu, w najgorszym pyskówka, gdy szanowny tatuś owego autorytetu będzie bronił. A wszystko to dla złudnej nadziei, że młody człowiek zrozumie i zapamięta coś więcej niż „piro i amo” z inscenizacji. Dylemat jest wobec tego niemały: z jednej strony prawda historyczna, z drugiej autorytet ojca.

Ja osobiście wolę zamilknąć, licząc na selektywną pamięć młodego pokolenia. Czasem tylko, gdy widzę choć iskrę zainteresowania i próbę potwierdzenia swojej wiedzy absolutnej, pozwalam sobie na próbę nawiązania rozmowy z gorliwym tatą.
Czasem się udaje.

Zubek

Felieton ukazał się na www.blogpublika.com, 2. lutego 2014 r.
Na zdjęciu diorama FJ R1 przygotowana m.in. przez członków Stowarzyszenia Zachód 1944 (wyróżnienie Gostyń - Strefa Militarna 2012)

poniedziałek, 26 maja 2014

Gdy słowo myśl określa

Po tym, jak ludzie używają słów i jak je ze sobą łączą, możemy najczęściej określić kim są, jaki mają stosunek do życia, rzeczywistości, a czasami również historii. Wg mnie taką rolę, w niektórych momentach, spełnia słowo - „sowiecki”.

Czytam ostatnio książkę historyczną, pełną wojennych historii, czasami nawet zbyt pełną, bo jest to „Wicher wojny” Andrew Robertsa opisującą całą druga wojnę światową. Książka spora, ale dość łatwa do czytania, ze zgrabną narracją i dość obiektywnie traktująca historię. Z jednym wyjątkiem, nie zawinionym przez autora: Związek Radziecki określa się tam mianem Związku Sowieckiego. Z całą pewnością za takie tłumaczenie odpowiada tłumacz, albo co gorsza wydawnictwo.

Dlaczego uważam to za błąd?

Przyzwyczaiłem się do tego, że część środowisk określa owo, na całe szczęście, nieistniejące już państwo, mianem Sowietów, Związku Sowieckiego, czy Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich, w skrócie ZSRS. Dobrze, trudno; jak ktoś chce i tak mu łatwiej, czuje przez to większą więź ze swoimi przodkami z II RP – proszę bardzo, nie poprawiam. Ale tak się składa, że używanie tego tłumaczenia ma znaczenie jednoznacznie, lub w bardzo dużym procencie, pejoratywne. Jak ktoś mówi o Sowietach, to ma na myśli wszystkie krzywdy, które od tego państwa nas Polaków spotkały. I tu się zgadzam; mam tylko jeden problem: otóż moje podejście do historii zakłada zawsze próbę oceny obiektywnej i od razu kłóci się z tym ocena wystawiana przez historyka poprzez używanie słowa o znaczeniu negatywnym.

Ja używam słowa „radziecki”, bo po pierwsze tak mnie nauczono, a po drugie, gdy zacząłem rozważać zastąpienie go słowem „sowiecki”, żeby nie używać formy wymyślonej przez komunistów, okazało się, że to nie oni zaczęli je używać.

Słowo radziecki, przed wojną, promował sowietolog Wiktor Sukiennicki, który m.in. napisał książkę „Ewolucja ustroju Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich w świetle oficjalnych publikacji władzy radzieckiej” wydaną w Polsce w roku 1937. Sukiennicki uważał, że nie powinniśmy używać rusycyzmu jeśli możemy go zastąpić polskim słowem. Tak więc  i ja pozostałem przy owym polskim słowie.

I dlatego przeszkadza mi, gdy tłumacz i wydawnictwo w dość rzetelnej książce dorabiają autorowi dodatkową intencję w ocenie Związku Radzieckiego podczas wojny, bo on świetnie sobie z tym radzi samodzielnie.

Zanim zdecydowałem się napisać powyższe przeczytałem z dziesięć różnych opinii i definicji, które można znaleźć w książkach i necie, wszystkie one potwierdziły moje obawy. Na dodatek spotkałem się z ciekawym zjawiskiem, otóż okazuje się, że ci co używają słowa radziecki są z pewnością sympatykami owego państwa i ustroju, a co najmniej mają umysły zniewolone przez ówczesną propagandę. Tak twierdzącym radzę poczytać, bo w książkach jest mądrość, i policzyć, a zobaczycie, że publikacje, które starają się neutralnie oceniać historię używają słowa na R, te zaś które przedstawiają tylko nasze krzywdy i nasze zwycięstwa nad znienawidzonym wrogiem – tego drugiego, na S. Ja osobiście wolę to pierwsze, bo swój rozum mam i wolę fakty, które pozwalają mi samemu wyciągać wnioski i oceny.

Zubek

Felieton opublikowany na www.blogpublika.com, 18. stycznia 2014 r.


niedziela, 25 maja 2014

Ile waży hełm?

Inscenizacje historyczne są ważne?
Są tacy rekonstruktorzy, którzy żyją dla inscenizacji i w niej widzą największą siłę i sens rekonstrukcji historycznej. W widowiskowości i masie owych. Jak się ostatnio doczytałem - liczy się tylko "piro i amo" (po polsku: efekty pirotechniczne i duża ilość wystrzelonej amunicji).

Faktem bezspornym jest to, że inscenizacja jest tym co w rekonstrukcji historycznej jest najbardziej widoczne, zazwyczaj przez owe widowiska postrzegają rekonstruktorów zwykli śmiertelnicy. Nasi widzowie to rzadko pasjonaci znający się na historii na tyle by rozpoznać i docenić wszystkie szczegóły naszego umundurowania, wyposażenia i uzbrojenia. Zazwyczaj liczą na „piękną” i głośną bitwę, która trochę będzie przypominała to co mogą zobaczyć w kinie, czy telewizji. Im głośniej i bardziej widowiskowo tym lepiej, czyli „liczy się tylko piro i amo”.

To, że duża część naszych widzów mniej jest zainteresowana przekazywana przez nas historią niż formą w jakiej to robimy po dłuższym zastanowieniu (no dobra – po krótkim zastanowieniu) wydaje się oczywiste, nie wszyscy muszą interesować się historią, nawet ojczystą. Niby powinni, ale nie muszą, a my nie zastąpimy całego systemu nauczania i rodziców. Krótkie spotkanie z rekonstruktorami i inscenizacją nie zastąpią książek, mądrych nauczycieli i rodziców i... książek. Tych, dla których inscenizacje są najważniejsze i w nich widzą klucz rekonstrukcji i edukacji historycznej ta sytuacja mocno frustruje.

Dygresja

W zeszłym roku, w jednej super miejscowości, inscenizowaliśmy potyczkę Brytyjskich i Kanadyjskich spadochroniarzy z Niemcami w Normandii. Kilkudziesięciominutowa inscenizacja relacjonowana i tłumaczona była przez spikera, a cały weekend poświęcony był, niemal w całości, walkom na Zachodzie w czerwcu/lipcu/sierpniu 1944 roku. W związku z tym jakież było moje zdziwienie gdy usłyszałem, na godzinę po inscenizacji, czekając na transport dla naszych gratów, że nieźle walczyli ci „Ruscy”!

Po dygresji.

No bo tu człowiek się stara, siódme poty wypaca, scenariusze układa, lub chociaż stara się je jak najlepiej zrealizować (różne są w końcu stopnie wtajemniczenia) a tu okazuje się, że z całej opowiedzianej historii w widzach został „zajebisty wybuch” i „dłuuuugie seria cekaemu”. Ręce potrafią opaść.

I rodzi się myśl niebezpieczna – jeśli nasi widzowie to ignoranci, którzy nie odróżniają STG-44 od AK-47 i bluzy mundurowej P37 od P49 to po co się wysilać. Wyposażenie i uzbrojenie żołnierza piechoty przez wieki ważyło zawsze około 35 kilogramów, od czasów Spartan do czasów współczesnych. Dobrze ubrany i wyposażony rekonstruktor nosi na sobie co najmniej większość tego ciężaru. W naszych ładownicach są magazynki z imitacjami amunicji lub chociaż z łuskami, w plecakach wyposażenie będące replikami oryginalnego lub prawdziwymi fantami z epoki. Racje żywnościowe nie są atrapami a prawdziwym jedzeniem „przebranym” w historyczne opakowania. Imitacje broni, którymi się posługujemy ważą tyle co oryginały. I tak dalej, i tym podobne, nasza publiczność tego nie widzi i nie wie, a trzeba mieć świadomość, ze nawet gdyby wiedziała dla części z nich nie miałoby to znaczenia, bo przecież „liczy się tylko piro i amo”.

Przepocone ciuchy i zmęczenie po inscenizacji rodzą niebezpieczne myśli. Bo jeśli nikt nie docenia naszego wysiłku i „koszerności” (rozumianej jako „zgodność z odtwarzanym okresem i oryginałami wyposażenia, uzbrojenia i umundurowania”) to po co to wszystko. Plastikowy hełm waży ułamek tego co stalowy, a jeszcze jest w nim mniej gorąco, a z daleka wyglądają tak samo. Bluza P49, różni się od tej P37, ale laik i tak nie dostrzeże różnicy, a ta pierwsza jest łatwiej dostępna i tańsza niż druga. Do plecaka można włożyć koc, lub jeszcze lepiej styropianowe elementy po opakowaniu telewizora, będzie wyglądał tak samo, a będzie znacznie lżejszy, no i odpadnie żmudne i kosztowne kompletowanie wyposażenia.

Jednak mówię Wam, ja rekonstruktor od lat kilku, nie idźcie tą drogą! (cytat z klasyka zamierzony i nie nie jestem pod wpływem). Bowiem rekonstrukcja historyczna to nie tylko inscenizacje, choćby nie wiem jak częste (czasem, jak mi się zdaje, zbyt częste), ale wszystko to co jest pomiędzy nimi. Nadużywane porównanie do góry lodowej jest tu jak najbardziej na miejscu, to co zwykły widz inscenizacji widzi to tylko niewielka część życia rekonstruktorów.

Od jakiegoś czasu powtarzam, obrazoburczą dla niektórych, tezę, że rekonstrukcja historyczna to hobby jak każde inne. I najczęściej nie różni się niczym od innych. Tak jak filateliści żmudnie i za duże pieniądze gromadzimy swoją kolekcję, wymieniamy się z innymi zbieraczami, czasem coś sprzedajemy by mieć środki na zakup czegoś innego, zgłębiamy historię dotycząca naszych zbiorów i ich powstania, od czasu do czasu jeździmy na wystawy (w wypadku rekonstruktorów dioramy i inscenizacje). Oczywiście czasem możemy sobie dorobić ideologię o upamiętnianiu i upowszechnianiu i zazwyczaj jest ona prawdziwa, bo przejmujemy się losem naszych bohaterów i zależy nam na utrzymaniu pamięci o nich.

Tym niemniej tym razem, dla tego głosu w dyskusji, ważne jest, że inscenizacje nie są celem, a raczej nie powinny być celem, rekonstrukcji historycznej, podobnie jak wystawy akwarystyczne nie są celem hodowców rybek akwariowych. Nasze widowiska są tylko pokazaniem tego czym zajmujemy się na co dzień – mozolnego odtwarzania historii, krok za krokiem, fant za fantem i książka za książką.

Bo, jeśli nie chcemy być postrzegani jako jarmarczni artyści, którzy przebierają się i występują dla zabawy gawiedzi wszelakiej, albo jak ci co dla własnej zabawy wyciągają z miejskiej kasy pieniądze, które mogłyby być przeznaczone dla wdów i sierot, albo na koncert Dody, to postarajmy się by w tym co robimy było jak najwięcej historii, a jak najmniej taniego widowiska.

Zubek

Ps. Sprawdziłem - mój hełm, replika brytyjskiego spadochronowego AT Mk II waży 1,3 kg, razem z siatką i maskowaniem, ciężka to „czapka”.

Felieton ukazał się na www.blogpublika.com, 12. stycznia 2014 r.
Zdjęcie z kalendarza Stowarzyszenia Zachód 1944, foto i kreacja Przemysław Borkowski

sobota, 24 maja 2014

Co tam panie w muzeach?

Wejście do sali zasłonięte jest przez pocięty na pasy worek jutowy i tabliczkę, by pozostawić go zasłoniętym po przejściu. Cóż to za pomysł? Tajemnica roztajemnicza się zaraz po wejściu, w środku klimatyzacja ustawiona jest na full i panuje tu zimno, bo ten „mróz” jest częścią dioramy. Przechodzimy do innego świata: jest grudzień 1944 roku, las w Ardenach, śnieg i brodzący w nim amerykańscy żołnierze, którzy uciekają przed niemiecką ofensywą. Przedstawiająca tę scenę diorama na jakieś 15 m szerokości i 15 m głębokości, najdalszych żołnierzy ledwo widać w panujących półmroku.

Najważniejszą częścią ekspozycji jest absurdalna scena: amerykańscy piechociarze pchają płaskodenną łódź wypełnioną różnym zaopatrzeniem. Gdy pozwalam sobie na kąśliwy komentarz o sensie tego obrazka, kolega szturcha mnie w ramię i pokazuje za plecy. Na przeciwległej ścianie zdjęcie w skali 1:1 pokazuje tą scenę w oryginale. Tracę głos w pół słowa. Niby już wiemy, że dobre muzea przedstawiają historię właśnie w ten sposób, a to muzeum pokazało nam już wiele świetnych dioram, ale coś takiego?

Muzea przecież są nudne, a jedyną atrakcją jaka kojarzyła się nam z muzeami był wolny dzień, który zamiast w szkole spędzało się na wycieczce z wszystkimi tego konsekwencjami. Zaś polskie muzea militarne to statyczne wystawy stojącego „pod chmurką” sprzętu, koniecznie otoczonego płotem z tabliczką „zakaz dotykania”. Do tego szklane gabloty z oryginalnymi eksponatami z wykopalisk. I konieczny i egzekwowany rygorystycznie przez panie pilnujące „zakaz fotografowania”. Całe szczęście to powoli się zmienia.

Zaczęliśmy wyjeżdżać za granicę i doceniać to, jak w krajach zachodnich dba się o historię i jej zachowanie, także w muzeach. Bo na zgniłym zachodzie dawno już doszli do tego, że by zachować historię i pamięć nie wystarczy stawiać pomniki i pielęgnować cmentarze, ale trzeba postawić na historię żywą i pokazanie jej w muzeum.

Tego rodzaju edukacja historyczna ma dwa cele: po pierwsze pozwala doskonale zachować eksponaty z danej epoki historycznej, po drugie eksponować je tak, by były ciekawe i wciągały widza w daną epokę. U nas tez tak kiedyś robiono, czymże innym jest Panorama Racławicka?

Polskie muzea są biedne, bo wtedy, kiedy „tam” (na zachodzie) zbierano wojenne pamiątki, by zachować pamięć i historię, a „gdzie indziej” (na wschodzie) zbierano wojenne pamiątki, by wykorzystać do końca wszystkie ew. zdobycze techniki, u nas przekuwano miecze na lemiesze. I to dosłownie, bo każdy kilogram stali ze stojących po polach czołgów itp. miał się przydać odbudowywanej gospodarce, a zachowanie choć kilku sztuk obcych pojazdów dla celów muzealnych zapewne wydawała się marnotrawstwem. No i wszyscy chcieli zapomnieć o wojnie. Teraz gdy już możemy robić coś więcej polskie muzea militarne nie stać na dobre ekspozycje. Pewnie całe środki przeznaczają na powiększenie swoich zbiorów. Bo przecież czasem więcej eksponatów znajduje się w rekach prywatnych kolekcjonerów i ich muzeów niż w tych oficjalnych, państwowych i samorządowych placówkach.

Oczywiście istnieje jedno z lepszych i nowocześniejszych polskich muzeów – Muzeum Powstania Warszawskiego, którego ekspozycje i pomysły na pokazanie historii mogą być wzorem dla innych, ale wg mnie cierpi ono na tak potwornie polski kompleks, że niemal odpada z konkurencji. Pewnie kiedyś o tym jeszcze napiszę.

No i mamy Muzeum II Wojny Światowej, które daje nadzieję, że będzie na pewnym poziomie.

Inaczej nadal będziemy musieli jeździć do muzeów militarnych na Zachodzie, w Niemczech, Belgii, Holandii, Francji, czy małym Luksemburgu...

Zubek

Ps. Diorama, która tak mnie zachwyciła znajduje się w Narodowym Muzeum Militarnym w Luksemburgu w miejscowości Diekirch http://www.mnhm.lu/www/usa/ . Nasze zdjęcia na stronie: https://www.facebook.com/media/set/?set=a.541320172547645.131510.322625597750438&type=3

czwartek, 22 maja 2014

Gra, czyli bez publiczności

Szybko, zgięty w pół, wycofuję się na drugą linię. Za chwilę nie widzę już moich kolegów ukrytych w lesie. Maskujące mundury i oporządzenie idealnie zlewają się z jesiennym lasem.

Jeszcze przed godziną, szykiem ubezpieczonym, poruszaliśmy się drogą, ale zmiótł nas z niej jeden gest naszego sierżanta, a po chwili cichy okrzyk: „Niemcy!”. Wydawane rozkazy rozłożyły nas w zasadzce. Serce zabiło mocniej, zagrożenie wydawało się realne – weszliśmy na wroga, którego nie powinno jeszcze tu być!

Szybko ustawiona zasadzka miała szansę na powodzenie pod warunkiem, że dostrzegliśmy go pierwsi… Schowani za leżącymi pniami, za drzewami i każdym zagłębieniu terenu, w mokrych liściach, przez godzinę czekaliśmy w napięciu, przygotowani także na obronę na skrzydłach.

Niestety nie nadeszli, co mogło znaczyć, że są sprytniejsi niż byśmy chcieli i stanowią realne zagrożenie, tym większe, że jest ich więcej. Szybko zmieniliśmy stanowiska, przygotowując się do obrony. Wtedy przeniosłem sztab na drugą linię…

To fragment moich wspomnień z weekendowej gry wojennej czterech stowarzyszeń rekonstrukcji historycznej: polickiego 549 VGD, szczecińskich Borujsko i Zachód 1944 oraz warszawskiego PSZ.

W lasach w okolicach Swobnicy i Bani staraliśmy się odtworzyć epizod realiów zimowych walk w Ardenach w roku 1944. Ponad 30 dorosłych chłopów przez cały dzień uganiało się za sobą po lesie realizując zadania zlecone przez organizatora, starając się unikać siebie, lub wprost przeciwnie – usilnie szukając „wrogów”, broniąc lub atakując zadane cele.

Po co?

Ano, po pierwsze, te nasze gry tak naprawdę na swój użytek nazywamy „manewrami”, co sugeruje poważne ćwiczenia wojskowe. I coś w tym jest, bo to, co w rekonstrukcji historycznej jest najbardziej widowiskowe – inscenizacje, wymaga przećwiczenia wielu elementów. To, że w czasie przedstawienia jakiegoś epizodu wojennego tyraliera tak pięknie się rozwija, a żołnierze ruszają do ataku skokami niemal tak sprawnie jak ci, których przedstawiają, to właśnie efekt takich ćwiczeń i manewrów. Niektórym manewry uzmysławiają braki w kondycji i sprzęcie, inni uczą się poruszać po lesie, rozpalić ognisko, ugotować zupę, lub herbatę w warunkach terenowych.

Niemniej ważny jest klimat samej gry, która najczęściej dotyczy jakiegoś prawdziwego epizodu wojennego. Na co dzień czytamy książki i wojenne historie, szczególnie ceniąc sobie wspomnienia żołnierzy i dowódców. Zwłaszcza te, które opisują nie tyle ruchy wojsk i strategię, co emocje i osobiste przeżycia naszych bohaterów. Gry wojenne pozwalają nam, choć w minimalnym stopniu, wczuć się w nich życie i doznać tych samych emocji. Kiedy chowasz się w obawie przed tym, że zobaczy cię wróg, a serce bije coraz szybciej, kiedy skradasz się jak Indianin, by zajść Niemców od tyłu i wydaje ci się, że bicie serca i twój przyspieszony oddech słychać na dziesiątki metrów… możesz, choć w najmniejszym stopniu, poczuć czas roku 1944.

Oczywiście zawsze można powiedzieć, że te dwa argumenty to czyste harcerstwo i skautowe gry terenowe, w które młodzi ludzie bawią się od czasów lorda Baden-Powella. Tak jest, ale prawdę powiedziawszy, to sam twórca skautingu i jego kontynuatorzy swoje gry wzorowali na wojskowych manewrach.

Jest także kolejny powód, dla którego ruszamy na nasze gry. Uzbrojenie i wyposażenie żołnierzy drugiej wojny światowej składa się z dziesiątków elementów i każdy z nich jest dla nas ważny. Na inscenizacjach, dioramach i lekcjach żywej historii staramy się jak najlepiej opowiedzieć o nich odwiedzających nas ludziom. Ale nie wszystko można wyczytać w książkach i internecie, często tylko na własnej skórze można doświadczyć jak bardzo niepraktyczna do okopania się jest brytyjska saperko-kopaczka, jak zawodne bywa niemieckie oporządzenie z wypinającymi się szelkami, jak niewiele mieści się w małym plecaczku… itd. Dzięki temu gdy mówimy o tym jak ciężko było żołnierzom nosić lekki karabin maszynowy jesteśmy bardziej wiarygodni, bo sami nosiliśmy go kilometrami i biegaliśmy z nim po lesie.

Jeśli kogoś nie przekonały powyższe argumenty niech pomyśli o nas jako o grupie szaleńców, którzy urwawszy się z domów, szkół, pracy, czyli skrzeczącej rzeczywistości, spędzili dzień na łonie natury, spacerując po lesie, w niezwykle pięknych okolicznościach przyrody, z dala od komputerów, telewizorów i polityki. No i dobrze się bawiliśmy w prawie zupełnie męskim towarzystwie, co jest szczególnie ważnym argumentem dla naszych żon, którym znikanie mężów na weekend może się kojarzyć z… no źle się może kojarzyć. A tymczasem noc z piątku na sobotę, trzydziestu facetów spędziło najpierw na wykładzie o uzbrojeniu i taktyce piechoty od Filipa Macedońskiego do późnego średniowiecza, a później do wczesnych godzin porannych dyskutując zażarcie o historii i jej alternatywach. No wiem, jesteśmy inni, ale wg mnie jest to zdecydowanie lepsze od rozmów o polityce, piłce nożnej i zdrowiu…

Gra musiała się skończyć czyimś zwycięstwem, ale nikt specjalnie nie przyłożył wagi do tego kto wygrał, bo w tym naszym dziwnym świecie bardziej liczy się sama gra niż jej wygranie.

Ps. Bardzo dziękujemy za gościnę Międzynarodowemu Centrum Turystyki, Kultury i Sportu w Baniach i pani wójt gminy Banie oraz za niezastąpioną pomoc młodzieży z Roty Drabów Bańskich.

Zubek

Felieton opublikowany na www.blogpublika.com, 30. listopada 2013 r.
Zdjęcie Damian "Ziółek" Ziółkowski

środa, 21 maja 2014

Apolityczny patriotyzm

Mija właśnie gorący okres patriotycznego uniesienia. Każdy mógł zamanifestować swoje przywiązanie do Polski i jej historii. Czyniły to także grupy rekonstrukcyjne uczestnicząc w różnych formach uczczenia tego szczególnego dnia.

Mimo zdecydowanie świątecznego charakteru dla rekonstruktorów część takich wydarzeń to spore wyzwanie. Przede wszystkim dlatego, że wg mojej skromnej oceny, manifestacja patriotyzmu we współczesnych nam czasach wiąże się często z deklaracją polityczną. Jak niemal wszystko co robimy, bo przecież nawet to, gdzie robimy zakupy, jest „polityczne”.

To, w jakiej pójdziemy manifestacji i gdzie zamanifestujemy nasz patriotyzm, sytuuje nas po lewej lub prawej stronie sceny politycznej, rzadziej pośrodku, choć środek dla obu skrajności też jest zły. Skąd to się bierze zapewne lepiej wytłumaczą bardziej biegli od mnie komentarzy rzeczywistości. Ważne jest jednak jak to przekłada się na rzeczywistość grup rekonstrukcyjnych.

Historia powinna być apolityczna. Rzadko jest, bo przecież piszący ją historycy sami są ludźmi i opierają się o relacje i dokumenty tworzone przez ludzi, o ich osobiste wspomnienia. A im bliższy nam okres historyczny, tym łatwiej wmieszać w nie emocje i animozje. Tak więc opis historii rzadko bywa apolityczny. Wiadomo, że jeśli chcesz poznać np. konkretną wojenną historię musisz przeczytać nie jedną, a kilka książek na jej temat. I najlepiej, gdyby ich autorzy pochodzili z różnych krajów i mieli o niej inną opinię. Tylko to pozwoli wyrobić sobie własne zdanie, które też będzie… subiektywne… Historia bowiem powinna być apolityczna, ale taka być nie może.

Podobnie jest z patriotyzmem, który czasem zmusza nas do widzenia świata z naszej subiektywnej perspektywy i uniesień, które ową historię naginają do naszego widzenia świata. Przykład – jako wierny i fanatyczny użytkownik facebooka jestem subskrybentem profilu pokazującego współczesne zdjęcia odrestaurowanych myśliwców Spitfire. W tym czasie niepodległego uniesienia, który jest również anglosaskim Dniem Pamięci, Angole wrzucili tam zdjęcie samolotu na tle maków i duszoszczypatielnego cytatu. Beautiful – napisał ktoś, Beautiful? – napisał nasz rodak – napiszcie lepiej skurwysyny co zrobiliście naszym pilotom, którzy bronili waszej wyspy! Ot, patriota, ale niedowiedzący (czytać analogicznie do „niedowidzący”) i ewidentnie mało znający sam profil, który niejednokrotnie umieszczał zdjęcia samolotów z szachownicami na silniku i historie polskich pilotów. Ale tłumaczy go właśnie subiektywne, patriotyczne postrzeganie historii.

Jak już wielokrotnie pisałem, rekonstruktorzy to pasjonaci historii, ale jako tacy dużo czytają i rozmawiają. Szukają historii i jej świadków, ich relacji, a ich rozmowy często sprowadzają się tylko do tego (zamiast jak wszyscy normalni faceci gadać o „dupach”, polityce i piłce nożnej). Widzą tą historię lepiej i wyraźniej od przeciętnego człowieka. I wiedzą, że na wojnie, w okopach i na froncie rzadko był podział na czarne i białe, i bez względu na nasze postrzeganie świata to nie polscy piloci obronili Anglię latem 1940 roku (choć ich udział był widoczny), i nie sami Polacy zdobyli Monte Cassino, do jeńców strzelali nie tylko Niemcy i nie tylko żołnierze radzieccy kradli na potęgę. Bo historia obiektywna powinna być mimo wszystko, a my wiemy to lepiej niż inni.

Także dzięki grupom rekonstrukcyjnym odtwarzającym np. jednostki niemieckie okresu 2 wojny światowej. Oni w swoim rzemiośle starają się zrozumieć co kierowało zwykłymi niemieckimi żołnierzami i jakie były ich wojenne historie. Dzięki nim łatwiej nam zrozumieć, że po drugiej stronie też byli ludzie, a nie bezimienny i bezduszny nazistowski mechanizm. Im także jest trudniej.

Wracając do Dnia Niepodległości, rekonstruktorzy niemieccy to też polscy patrioci, ale właśnie trudno im znaleźć grupowy sposób na tego okazanie. Część z nich dodatkowo, także na takie okazje, przygotowuje postacie polskich żołnierzy, inni pomagają w lekcjach żywej historii takim grupom jak moja, gdy potrzebujemy pokazać „Niemca”. Muszą też uważać, by w żaden sposób nie połączono ich z jakąkolwiek ideologią skrajną.

Przykład – w zaprzyjaźnionej grupie dwóch młodych ludzi wzięło udział w manifestacji w składzie ekipy ONR (czy NOP), na swoje profile wrzucili zdjęcia z flagą na tle płonącego samochodu. Bez względu jaka jest prawda, powszechne postrzeganie owych organizacji jest takie, że ich jakiekolwiek utożsamienie z grupą rekonstrukcyjną jest dla niej groźne, szczególnie gdy jest to grupa „niemiecka”. Obaj zostali ukarani, a w konsekwencji późniejszych zachowań, usunięci z grupy.

I ja to rozumiem, także jako uczestnik grupy odtwarzającej aliantów. Grupy rekonstrukcyjne, jeśli chcą być wiarygodne w tym co robią, muszą pilnować swojego wizerunku i apolitycznego widzenia historii. A nie służy temu udział w marszach, gdzie mogą, chcesz, czy nie chcesz, strzelić ci fotkę na tle celtyckiego krzyża (który nie znajduje się tam z powodów religijnych) czy rózg liktorskich (których skojarzenie z czasami Cesarstwa Rzymskiego jest oczywiste, ale w tym wypadku wydaje się błędne, bliższe jest skojarzenie z inną nazwą – faszyna).

To pewnie dlatego grupy rekonstrukcyjne mogliście zobaczyć tylko w marszach i manifestacjach, których organizatorzy zakładali apolityczność i brak haseł i okrzyków, które zmuszałyby do opowiedzenia się po jakiejkolwiek ze stron.

Dobrzy rekonstruktorzy są bowiem po stronie historii.

Zubek

Felieton opublikowany na www.blogpublika.com, 18. listopada 2013 r.
Zdjęcie z inscenizacji "Odwet Wyklętych" w Szczecinie w marcu 2013 organizowanej przez GRH Borujsko (http://www.grhborujsko.vot.pl/)

wtorek, 20 maja 2014

Gdzie? Strefa Militarna

Oczywiście moi znajomi nie mają wątpliwości, gdzie obejrzeć dobrych rekonstruktorów i dobre inscenizacje ;-) Wystarczy, że zapytają się, gdzie będziemy w najbliższym czasie (skromność skromnością, a wiara we własną wartość jest najważniejsza). Nie wszyscy mają jednak szczęście być naszymi znajomymi. Może ktoś, po przeczytaniu jednego lub drugiego tekstu, ma ochotę poznać świat rekonstrukcji i inscenizacji, by przekonać się na własne oczy i wyrobić sobie zdanie? Może uzna, że warto przyjrzeć się rekonstrukcji historycznej raz jeszcze i zweryfikować swoje przekonania? Co wtedy?

Polecam rozejrzeć się po swojej okolicy. Teraz dużo jest inscenizacji, które odbywają się w mniejszych i większych miastach, najczęściej w miesiącach, w których przypadają rocznice bitew i kampanii. Minął wrzesień i sezon na bitwy 1939 roku, ale jeszcze chwila i grudzień, styczeń i inscenizacje bitwy o Ardeny (front zachodni 1944 r.) i ofensywy styczniowej (front wschodni 1945 r.), a później wiosna…

Niestety nikt nie może ręczyć, że inscenizacja w waszej okolicy spełni wszystkie oczekiwania wasze i waszego potomstwa. Zbyt dużo zmiennych. Może się okazać, że inscenizacja najbliższa w okolicy nie będzie wcale najbliższa zainteresowaniom. Ktoś kto lubi walki na wschodzie pierwszej wojny światowej, będzie rozczarowany epizodem bitwy o Ardeny w 1944 roku. Trudno, darmo się nie da, a koszty stanowią czasem o bogactwie inscenizacji, a więc nie z winy grup dana oglądana może nie mieć odpowiedniego dla zachwycenia rozmachu. A macie prawo nie docenić starań rekonstruktorów, by zrobić coś z niczego (choć miło by było). Wreszcie możecie trafić na jakiś chałturników i partaczy, którzy robią źle, niedobrze i w du…, w nosie mają historię. Cóż jest jakieś ryzyko, a trudno nawet szukać wsparcia w internecie, bo często pod relacjami z imprez więcej jest reakcji sfrustrowanych hejterów niż prawdziwych ocen.

Co robić? (Pytanie może nie tej samej wagi, ale równie filozoficzne i podobne do: jak żyć?)

Moja rada nazywa się: Strefa Militarna – Zlot Grup Rekonstrukcyjnych i Pojazdów Militarnych w Podrzeczu. Mała miejscowość pod Gostyniem (woj. Wielkopolskie, ok. 60 km na południe od Poznania) od sześciu lat gości crème  de  la  crème polskiej rekonstrukcji.

Zlot w Gostyniu, bo tak nazywa się owa impreza potocznie wśród braci rekonstrukcyjnej, wyrobił sobie przez ten czas doskonałą opinię wśród nich, ale także osób, które go odwiedziły chociaż raz.

Po pierwsze daje niemal pełny przekrój rekonstrukcji epoki wojen nowożytnych, od wojny secesyjnej do radzieckiej interwencji w Afganistanie (w ubiegłym roku organizatorzy postawili barierę na roku 1989). Gromadzi prawie 1000 rekonstruktorów z całej Polski, którzy nie znajdują się tu przypadkowo, organizatorzy zastrzegają sobie prawo wyboru grup, które znajdą się na Strefie, odmawiając grupom, które nie spełniają pewnych standardów. Oczywiście owe standardy są trudne do określenia, ale mając odpowiednio dużo „krewnych i znajomych królika” w całej Polsce, można zweryfikować każdą ekipę, a prawem organizatora jest zapraszanie tylko tych, których chce się witać. Owa weryfikacja przydaje się z całą pewnością, gdyż Gostyń (jeszcze większy skrót nazwy) gromadzi najciekawsze postacie, a trudno tu znaleźć jakiś kosmitów, z których można się pośmiać z czystym sumieniem.

Po drugie Gostyń to trzy dni i ok. 20 inscenizacji historycznych i pokazów grup, z których część jest do obejrzenia tylko raz w roku, właśnie na Strefie Militarnej. I znów rozpiętość od pokazu baterii armat prawosławnych, przez bitwę pancerną, w której bierze udział konwój ciężarówek i 6 czołgów i pojazdów pancernych, do starcia piechoty na pustyniach Afryki.

Po trzecie GRH przyjeżdżają do Gostynia pokazać się, a wiąże się z tym np. dopracowanie umundurowania i wyposażenia i przygotowanie dioramy, by jak najlepiej zaprezentować to wszystko, co się ma. Oczywiście mógłbym bez większego naginania prawdy napisać, że wszystkie nasze starania są dla publiczności, która tłumnie odwiedza zlot i pewnie bardzo bym nie nakłamał, ale… Organizatorzy od pierwszego zlotu wprowadzili system wyróżnień, który rozpętał szał rywalizacji. Oczywiście publiczność też na tym korzysta, bo to, że chcemy zabłysnąć przed kolegami, prowadzi do tego, że nasze stanowiska, dioramy, są coraz lepsze i bogatsze.

Po czwarte z roku na rok organizatorom Gostynia (powołanemu przez inne zacne organizacje Stowarzyszeniu HISTORIA MILITARIS) udaje się zdobyć kolejnych patronów i sponsorów m.in. muzea i kolekcjonerów. Wiąże się to z powiększaniem się listy zabytkowych pojazdów, lub ich replik oraz innej zabytkowej broni i uzbrojenia niespotykanego w ten sposób gdzie indziej. W ubiegłym roku Strefa Militarna jako temat wiodący przyjęła artylerię i można było obejrzeć na dioramach, pokazach i inscenizacjach 23 różne zabytkowe lufy dział i moździerzy oraz ponad 100 pojazdów.

Po piąte Strefa Militarna ma swój klimat, który zapewniają zarówno organizatorzy, którzy sami wywodzą się spomiędzy najlepszych grup rekonstrukcyjnych i rozumieją czego potrzeba rekonstruktorom, jak i samym ekipom, które wiedzą po co i dla kogo przyjeżdżają, ale wykorzystują także sytuację do wspólnych spotkań i dzielenia się pasją i wiedzą ze wszystkimi gośćmi. Zlot w Gostyniu to setki, a może nawet tysiące rozmów o historii, roztrząsania alternatyw, przebiegów bitew i potyczek, wyglądu mundurów i wyposażenia. Zarówno między samymi rekonstruktorami jak i z publicznością.

Tak więc jeśli lubisz wojenne historie i zastanawiasz się, co robić w tym roku w dniach 10-13 lipca, to zachęcam do odwiedzenia Strefy Militarnej Podrzecze 2014, czyli Zlot Grup Rekonstrukcyjnych i Pojazdów Militarnych w Podrzeczu. Zaproponowane tematy wiodące to  100-lecie wybuchu I wojny Światowej i 75-lecie wojny obronnej roku 1939 i wydarzenia na frontach roku 1944 od których minęło 70 lat.

Więcej szczegółów i np. galerie z poprzednich lat Gostynia pod adresem: http://www.strefamilitarna.info/

Zachęcam, tym bardziej, że dzięki drogowym cudom autostradowym z np. Warszawy jest bardzo blisko. Ale jeśli nie znajdziecie całego wolnego weekendu, to zarezerwujcie chociaż dzień, by przed południem przenieść się w okolice Monte Cassino, na obiad zjeść grochówkę lub gulasz z oryginalnej przedwojennej kuchni polowej… na popołudniową drzemkę połozyć się w cieniu radzieckiego czołgu IS-2, potem odbyć teologicznę dysputę ze szkockim pastorem w mundurze sierżanta majora spod Waterloo, na kolację zaprosza Was spadochroniarze od gen. Sosabowskiego…

Zubek

Felieton opublikowany w www.blogpublika.com, 21.października 2013 r.

poniedziałek, 19 maja 2014

Dlaczego? Cz. 3

Człowiek jest istota społeczną, przynajmniej większość z nas. I swoją pasję do historii ożywionej lubi również dzielić z innymi ludźmi. Stąd biorą się Grupy Rekonstrukcji Historycznej (GRH), które stanowią podstawowe ogniwo rekonstrukcji.

Organizacja

GRH czasem są tworem całkowicie nieoficjalnym, ich członkowie realizując swoja pasję nie mają potrzeby formalizacji swoich działań a tylko wspólne działanie, wyjazdy itp. Jest to częstsze niż wydawałoby się - tworzenie i utrzymywanie stowarzyszenia to cała masa papierologii zupełnie zbędnej dla amatorów historii. Tym bardziej, że świat rekonstrukcji nie wymaga tego typu formalizacji, można jeździć jako GRH na zloty i inscenizacje i nikt nigdy nie zapyta się o formę istnienia grupy, a jej wartość bardziej zależy od prezentowanego poziomu, „koszerności” i stopnia przyjacielskości niż od formalizacji istnienia. Zupełnie inaczej wygląda gdy GRH szuka partnera instytucjonalnego, grupa w której jestem powstała przy próbie przygotowania inscenizacji historycznej bitwy o Arnhem razem z miastem Gryfino. Po prostu miasto oczekiwało zarejestrowanego partnera, a nie nieformalnej grupy. Również te grupy, które sięgają po dotacje na działalność np. edukacyjną lepiej gdy mają status np. stowarzyszenia.

Podstawą istnienia każdej GRH jest skupienie się jej członków wokół jednej historycznej jednostki wojskowej (przypominam o moim punkcie widzenia rekonstruktora drugowojennego) lub konkretnego frontu, czy formacji. Oczywiście czasem impulsem wstąpienia do grupy jest chęć przynależności do takiej wspólnoty, wybór odtwarzanej jednostki jest wtedy wtórny. Czasem jednak to właśnie odtwarzana jednostka determinuje wejście w świat rekonstrukcji historycznej. Stąd biorą się grupy ogólnopolskie zrzeszające ludzi z różnych stron kraju, członkowie takiej grupy spotykają się na imprezach, zlotach, inscenizacjach albo na odbywających się dość rzadko specjalnych spotkaniach/manewrach grupy. Grupy z jednego miasta mają szansę i możliwości spotykania się częściej („moje” stowarzyszenie ma spotkania co tydzień) co daje możliwość łatwiejszego i bardziej elastycznego układania planów i tworzenia projektów mniej dostępnych dla grup ogólnopolskich.

Wielozadaniowość

Wiele GRH odtwarza więcej niż jeden oddział i jeden front. Taka wielozadaniowość związana jest np. z wyjściem grupy naprzeciw zainteresowań poszczególnych jej członków. Jeden rekonstruktor zachwyca się jakąś nową jednostką, armią i potrafi pociągnąć za sobą innych. Innym motywem do takiej drugiej rekonstrukcji w grupie może być potrzeba urozmaicenia możliwości GRH, np. grupy odtwarzające 1. Samodzielną Brygadę Spadochronową gen. Sosabowskiego miałyby bardzo krótki sezon, wykorzystanie tego samego umundurowania i wyposażenia do odtworzenia innej polskiej, czy alianckiej jednostki powoduje znaczne zwiększenie zdolności inscenizacyjnych czy edukacyjnych. Na przykład we wrześniu możemy pójść do szkoły ze spadochroniarzami Sosabowskiego (rocznica bitwy o Arnhem), a w maju z 2 korpusem gen. Andersa (rocznica zdobycia Monte Cassino).

Jeszcze inaczej wygląda to, wg mnie, w grupach, które jako główną odtwarzają jednostkę niemiecką. Im zdarza się specjalnie pójść w drugą jednostkę – aliancką, jako swoiste alibi – odtwarzamy Niemców, tak, ale odtwarzamy również np. Żołnierzy Wyklętych. Taka próba złapania równowagi, czasem spontaniczna, czasem zupełnie świadoma. Kolejnym przypadkiem jest gdy w „grupie niemieckiej” znajdują się goście, którzy, z różnych powodów, mają dosyć niemieckości i tworzą odłam aliancki.

Grupy wsparcia

Jak już pisałem wcześniej, rekonstrukcja historyczna nie jest tanim i prostym hobby. Dobry rekonstruktor nosi na sobie kilka tysięcy złotych i kilka lat starań żeby wszystko co ma było jak najbardziej zgodne z epoką. Jest także w pełni świadomy tego co mu brakuje i jak trudno to zdobyć. Wiadomo im dłużej zbierasz tym więcej masz, ale dysponujesz także coraz większą wiedzą na temat tego czego ci brakuje i jak bardzo to co masz powinno być inne, lepsze itd.

Na pewnym etapie przestaje to być związane z zasobami gotówki, którymi dysponujesz, bo po prostu nie wszystko jest na rynku dostępne i nie każdą replikę da się wiernie wykonać. Do tego potrzebna jest grupa wsparcia w postaci twojej GRH, czyli ludzi myślących tak jak ty i z którymi możesz pogadać o „właściwym dla tego roku odcieniu koloru pokrowca na ten jeden jedyny model karabinu” i oni będą lepiej cię rozumieć niż własna żona. Możesz także liczyć na pomoc w poszukiwaniach, bo wszyscy szukacie tego samego, a co kilka par oczu to nie jedna.

W swoje grupie znajdziesz także wsparcie, bo przecież stanowicie również grupę przyjaciół, tak jest przynajmniej w każdej dobrej grupie. Zbieranina zupełnie różnych ludzi, zarówno pod względem wykształcenia (bywają i adwokaci i studenci, licealiści, robotnicy czy dziennikarze), wieku (od nastolatków do emerytów) i poglądów politycznych potrafi świetnie się przyjaźnić, robić wspólne projekty i dogadywać w najbardziej trudnych sprawach.

Patriotyzm

Nawet grupy odtwarzające oddziały niemieckie poprzez swoje zainteresowanie historią tworzą klan patriotyczny. Jest to ściśle związane z zadaniami edukacyjnymi, które prowadzą grupy, np. miasta mogą zawsze liczyć na czynny udział GRH w uroczystościach rocznicowych (choć nie zawsze tak jak sobie to wyobrażają – nikt nie lubi stać pod pomnikami), a szkoły na lekcje „żywej historii” przygotowywane przez grupy. Fajnie jest gdy odbywa się to bezpłatnie jako wypełnienie misji grupy, niestety zdarzają się już przypadki gdy ktoś wyciąga rękę po pieniądze, ale myślę że tego rodzaju grupy powinny być napiętnowane przez środowisko. Rekonstrukcja historyczna jest tego rodzaju hobby w którym najłatwiej jest oddać coś z siebie innym, a każde działanie na rzecz zainteresowania młodych ludzi historią powinno być ocenianie pozytywnie, także jako działanie patriotyczne.

Edukacja

Bo edukacja historyczna stanowi jedno z najważniejszych, wg mnie, zadań grup rekonstrukcyjnych. I to w wielu jej formach, od lekcji „żywej historii” w szkołach (najbardziej bezpośredniej formy), przez nazwane tutaj pophistorią inscenizacje historyczne, do udziału w festynach i uroczystościach samorządowych, których pophistoryczność jest już „oczywistą oczywistością”. Niemniej wszystko to jest formą edukacji historycznej, którą wykonują nie zawodowcy a historii entuzjaści. A rolą zawodowców powinno być, w miarę ich możliwości i chęci, wykorzystanie naszej pracy. Nauczyciele historii zapraszajcie nas do szkół, historycy i dziennikarze wykorzystujcie inscenizacje i poruszane w nich tematy do kontynuowania nauki. Przecież nawet durna w formie i treści inscenizacja rzezi Wołynia przyniosła efekt w postaci kilkunastu, jak nie kilkudziesięciu rozmów historyków, materiałów w tivi i w ten sposób mimo iż odbywała się gdzieś na kresach RP, to o wydarzeniach, które przedstawiała miała okazję dowiedzieć się cała, wpatrzona w telewizory Polska.

Funkcja wychowawcza

I na koniec – wychowanie bezpośrednie. Patrząc na grupy rekonstrukcji historycznych widzimy grono hobbystów, których ocena należy od patrzenia na świat, nastroju dnia, stopnia znajomości historii itd. Rzadko kto spojrzy i zobaczy grupę ludzi, którzy podlegają tym samym mechanizmom co każda inna grupa. Gdzie są charyzmatyczni liderzy i szare eminencje, pszczoły robotnice i trutnie. I jak w każdej tego typu grupie są w niej „mistrzowie” i uczniowie. Na pierwszych, mimo że czasem się do tego nie przyznają, ciąży obowiązek nauczania, drudzy są nauczani. Do grupy przychodzą czasem nawet bardzo młodzi ludzie, w naszej najmłodszy jest 15-latek. Czasem przeczytali już kilka książek, ale tak czy inaczej ich wiedza jest dalece niepełna, i to nie jak na wiedzę ogólną, bardzo szeroką, ale jak na standardy tej konkretnej GRH. Oczywiście nikt nie zadaje członkom grupy zadań domowych i lektur do przeczytania, po prostu ogólny klimat i postacie mistrzów tworzą ciśnienie w którym uczniowie sami chcą wiedzieć więcej.

Czasem GRH pełnią także funkcje wychowawcze niehistoryczne, bo część życia rekonstrukcyjnego to wyjazdy, zloty, biwaki pod gołym niebem, poruszanie się po lesie, zbudowanie tego i owego, rozpalenie ogniska, przygotowanie jedzenia czy wykopanie dziury. Czyli wiele umiejętności, które współczesnej młodzieży, która nie była w harcerstwie (ja byłem) jest obce. Tu muszą się tego nauczyć.

Dlaczego „dlaczego?” czyli dlaczego napisałem to wszystko?

I to jeszcze w trzech częściach? Pomyślałem sobie, że skoro mam tu, w blogpublice pisać o rekonstrukcji historycznej, to Wam – czytelnikom owej, należy się na początek usystematyzowanie mojego pojęcia rekonstrukcji. A przy okazji jako rekonstruktor żywy miałem okazję uzewnętrznić moje o niej zdanie. Teraz już, z czystym sumieniem, mogę pisać wam o rekonstrukcyjnych i wojennych historiach.

Zubek

Felieton opublikowany na www.blogpublika.com, 15. października 2013 r.

niedziela, 18 maja 2014

Dlaczego? cz. 2

To, co z działań grup rekonstrukcji historycznych widać (i słychać) najlepiej, to oczywiście rekonstrukcje historyczne.

Ale jeżeli już mówimy o rekonstrukcjach historycznych, to warto zastanowić się nad słownictwem. Czym jest bowiem rekonstrukcja? Słownik podaje: „odtworzenie czegoś na podstawie zachowanych fragmentów, szczątków, przekazów itp.; też: rzecz odtworzona”. A kto jak kto, ale rekonstruktorzy są specjalistami od rekonstrukcji właśnie. Odtwarzamy wszystko: od drewnianych skrzynek do… armat i czołgów. Jak już pisałem wcześniej, jesteśmy, a przynajmniej staramy się być, mistrzami szczególarstwa i „koszerności”. I to doskonale nam wychodzi: rekonstruktorzy przy odtwarzaniu swoich oddziałów potrafią być naprawdę bezkompromisowi (szczególnie przy ocenianiu innych). Dlaczego więc co rusz słyszymy o „rekonstruowaniu bitwy” takiej, a takiej? Przecież polską rekonstrukcję stać co najwyżej na rekonstruowanie jakiegoś małego epizodu owej bitwy. Po prostu za mało nas do tej gry. Rekonstruowanie bitwy o most w Arnhem wymagałoby rekonstruktorów spadochroniarzy brytyjskich w liczbie ponad 600! Mój postulat brzmi – to, co robimy, nazywajmy „inscenizacjami historycznymi” – wtedy ów kompromis i umowność będzie bardziej czytelna.

Inscenizacje

Najczęściej to, co robią rekonstruktorzy, postrzegane jest poprzez inscenizacje historyczne, które przygotowują grupy lub grupy grup.

Się porobiło tak w najnowszych czasach, że inscenizacje historyczne zaczęły być… modne. Jest ich dużo i, niemal jak w TiVi…, „na każdy temat”. Od wczesnośredniowiecznych wojów tłukących się na miecze, przez rzeź Wołynia, do starcia robotników z Milicją Obywatelską. Co ciekawe, dzieje się to równolegle z krzykiem rozlegającym się z niektórych środowisk o zapominaniu bohaterów i zbiorowym zaniedbywaniu historii.

Z czym wiążą się inscenizacje historyczne i czemu służą?

Pophistoria

Oczywistą odpowiedzią wydaje się, że popularyzowaniu historii. Przedstawiają przecież historię w sposób możliwie dosłowny, niejako unaoczniając ją. Każdy, kto przyjdzie na inscenizację, ma szansę zobaczyć, jak mogło wyglądać dane wydarzenie historyczne. Usłyszeć realne wystrzały, wybuchy, powąchać prochu (z góry przepraszam wikingów i rycerzy, ale jako rekonstruktor drugowojenny nie potrafię oddać ducha ich pola walki). Zazwyczaj i przed, i po inscenizacji, można dotknąć rekonstruktorów, przymierzyć oporządzenie, przymierzyć się do broni (to znaczy z jej replik lub imitacji). To także szansa, by porozmawiać z entuzjastami historii, dowiedzieć się więcej lub po prostu (najczęściej oczywiście w przypadku ojców i dziadków) popisać wiedzą i własnym doświadczeniem przed dziećmi.

Jednak już w słowie „popularyzowanie” kryje się największe niebezpieczeństwo inscenizacji. Jest ona bowiem zawsze tylko jakimś teatrem historycznym z koniecznymi uproszczeniami i kompromisami. Żadna inscenizacja nie odda prawdziwej krwi, potu i łez pola walki, żadna nie pokaże tych proporcji: 95% czekania na 5% akcji, jaka wynika ze wspomnień żołnierzy. Nie jesteśmy również zawodowymi, wykształconymi aktorami i trudno nam do końca wiernie odtworzyć emocje. Trudno w 30 minut inscenizacji zrekonstruować prawdziwą i żywą historię.

Staramy się jednak, by historii w naszych inscenizacjach było jak najwięcej. Każdej z nich towarzyszy lektor, którego zadaniem jest dostarczyć publiczności maksymalną do wchłonięcia dawkę wiedzy w możliwie łatwej formie. Staramy się, by każdy uczestnik inscenizacji, nawet najmłodszy, mógł służyć wiedzą i pomocą.

Niestety, mimo wszystko trzeba pogodzić się z tym, że żadna inscenizacja nikogo nie nauczy historii. Może co najwyżej pobudzić do myślenia na ten temat, do sięgnięcia po dodatkowe materiały, książki i internet. I pokazać młodym ludziom, zapatrzonym w ekrany komputerów, że ten wirtualny świat wojen w grach można zobaczyć w realu, a później może w książkach?

Festyniarstwo

Są rzeczy z którymi musimy się pogodzić. Rekonstruktorów nie stać na to, by za własne pieniądze fundować inscenizacje, ktoś musi na to wyłożyć „kasę”. Najczęstszymi sponsorami tego typu imprez są samorządy, ale nawet najbardziej entuzjastycznie nastawiony zarząd miasta nie da funduszy na pół godziny imprezy. W związku z tym bardzo często inscenizacjom towarzyszą pikniki rodzinne, festyny, kramy i stoiska z żywnością wszelaką.

Wśród tego wszystkiego trochę gubi się historia i rekonstruktorzy, ale nie ma innego wyjścia, bo publiczność tego także oczekuje. I od władz własnego miasta, i od organizatorów. Historia nawet w najfajniejszej i najbardziej strawnej dawce to nie wszystko, gdy nie ma gdzie kupić dziecku loda, waty cukrowej i balonika.

Pieniądze

Największym problemem są zawsze pieniądze. Są rzeczy, które rekonstruktorzy robią za darmo, tylko dlatego, że swoistymi fanatykami swojego hobby. Grupa z drugiego końca Polski przyjedzie do Ciebie za własne pieniądze jeśli tylko organizujesz fajną imprezę i dobrą inscenizację. Przywiozą własne mundury, wyposażenie i sprzęt, zbudują dioramę licząc, że ew. dostaną coś do jedzenia i miejsce do spania (teren do rozstawienia namiotu, albo podłoga w miejscowej szkole). Są jednak rzeczy za które trzeba zapłacić: wypożyczenie broni i zakup amunicji, przygotowanie pirotechniki, ściągniecie ciężkiego sprzętu i uzbrojenia (czołgi, wozy bojowe). Nawet najbardziej zaprzyjaźniony właściciel czołgu nie wyłoży z własnej kieszeni 2-3 tys. złotych na jego transport.

Jeśli chcemy odtworzyć taki kawałek historii możemy tylko zrobić… inscenizację, ze wszystkimi jej zaletami i wadami. I pogodzić się z tym, że największy sponsor – miasto, potraktuje nas tak jak organizatorów miejskiego koncertu gwiazdki pop, bo dla urzędników impreza jest impreza. Możemy tylko liczyć na to, że trochę inaczej potraktuje nas te, nawet do kilku tysięcy osób, które przyjdzie nas odwiedzić (ups…, to znaczy te do 500 osób, bo zazwyczaj nie są to imprezy masowe).

Tym, którzy narzekają na to, że miasto znów płaci za zabawy „dużych chłopców” polecam pytanie: inscenizacja historyczna (niosąca ze sobą jakiś promyk edukacji – skromnie, ale może takie sformułowanie zadowoli największych krytyków), czy kolejny popkulturowy występ zespołu BayerFull? Zaręczam, że koszty są podobne (może nawet inscenizacja będzie tańsza). Bez oceniania – co wolicie w swoim mieście?

W ten sposób mógłbym zakończyć argumenty tłumaczące inscenizacje historyczne, gdyby nie… kilka wewnętrznych powodów dotyczących samych rekonstruktorów, czyli coś od kuchni strony.

Mamy prawo takie, jakie mamy, i to prawo niemalże wyklucza (nie znam możliwych precedensów), by taki tam sobie prywatny człowiek posiadał strzelającą broń drugowojenną w domu, na użytek rekonstrukcji. Nie można również posiadać amunicji ślepej. Taką broń posiadają nieliczne firmy w kraju, a to z kolei pozwala im nieźle żyć z jej wypożyczania na potrzeby inscenizacji. To tak naprawdę sprowadza się do tego, że jeśli chcemy poczuć do końca klimat walki naszych bohaterów, ich przeżycia i emocje musimy zorganizować lub wziąć udział w inscenizacji, na którą, za cudze pieniądze, wypożyczymy broń i zakupimy amunicję (oczywiście nie sami tylko od tych samych co wypożyczają broń i mają wszelkie wymagane pozwolenia na jej zakup i przechowywanie). Oczywiście moglibyśmy zrobić to sami dla siebie, ale… w skrajnych przypadkach amunicja kosztuje 4 zł. za nabój. W ten sposób nasze dość drogie hobby stałoby się zbyt drogie dla większości z nas.

Imprezy rekonstrukcyjne są też doskonałym miejscem do spotkań. Rekonstruktorzy jednej epoki, jednej formacji zazwyczaj… lubią się. Mimo ostrej, typowej dla hobbystów, konkurencji typu – kto jest lepszy, lepiej wyposażony, „koszerniej” ubrany, lubimy się ze sobą spotykać i robić wspólne projekty. To, co nie wyjdzie w grupie 10-15 osobowej, w 50 wyjdzie doskonale, a w 200 to już można przedstawić kawał uczciwej historii (rozumianej tym razem jako fabuła historyczna).

No i na koniec fakt, który nie wszyscy mogą zrozumieć. Tylko na inscenizacji, wśród kolegów w tych samych mundurach, możemy poczuć emocje, których doświadczali nasi bohaterowie. Oczywiście w jakimś, nawet nie procencie, w promilu raczej tych prawdziwych przeżyć, ale możemy to poczuć. Gdy w ogniu wystrzałów i wybuchów, pochylony, biegniesz sprawdzić co się stało z twoim przyjacielem, który właśnie padł po postrzale… gdy wrzeszczysz, ze trzeba się wycofać, a oni strzelając nie słyszą cię i za chwilę wróg was okrąży… gdy podrywasz wojsko do ataku i widzisz jak, jakby w zwolnionym tempie, wstają i biegną za tobą… Wtedy czytając kolejną wojenną historię lepiej rozumiesz jej uczestników.

Zagrożenie?

Wg mnie zagrożeniem dla inscenizacji jest ich komercjalizacja. Jak to bywa w świecie kapitalizmu, moda na inscenizacje stworzyła rynek dla tych, którzy z hobby chcą stworzyć sobie ciekawą pracę. I jak zawsze, gdy w grę wchodzą pieniądze, kończą się przyjaźnie i wspólnota. Zaczyna się spłaszczanie tematu i więcej festyniarstwa niż historii, no i zaczynają się… bilety. Niby nic nadzwyczajnego, do muzeów też są bilety, ale gdy robisz imprezę „po kosztach”, bez zarobku, to po prostu… no do tej pory biletów nie było. Była dobra zabawa, misja odtwarzania historii, koszty jak w każdej innej pasji, ale biletów nie było.

Dlaczego ja uczestniczę w inscenizacjach?

W mojej grupie rekonstrukcyjnej odtwarzam postać „księdza spadochronowego”, kapelana jednostki powietrznodesantowej. Kapelani byli bardzo ważnymi członkami braci żołnierskiej i zależy mi na tym żeby pokazać jak najszerzej ich służbę polową. Nie wszystko można pokazać na dioramie, czy opowiedzieć. W czasie inscenizacji mam możliwość pokazania kapelana na polu walki, wśród żołnierzy, gdy niesie pomoc i pocieszenie żołnierzom swoim ale i przeciwnikom.

Zubek

Felieton opublikowany na www.blogpublika.com, 5. października 2013 r.
Foto Maciej Papke

sobota, 17 maja 2014

Dlaczego? cz. 1

Nie ma jednej odpowiedzi na to, czym jest rekonstrukcja historyczna i odtwarzanie historii, bo dla niemal każdego może być czym innym. Pozornie wydaje się ona prosta, no bo przecież każdy widzi, jaki jest koń, ale wystarczy poczytać wpisy na forach pod niemal każdą inscenizacją, by dowiedzieć się, że dla jednych jest ona „wspaniałą lekcją historii”, dla innych „rozrywką dla niewyżytych pederastów, którzy nigdy nie byli w wojsku”, dla kolejnych „wydawaniem miejskich pieniędzy na głupoty” – pełen przekrój już w trzech wpisach.

No i jeszcze jedna „reko” innej „reko” nierówna, bo przecież specyfika wczesnośredniowieczna jest zupełnie inna od rekonstrukcji 2 wojny czy współczesnych oddziałów specjalnych (a cały czas są to przykłady „wojskowe”, a gdzie „cywile”). Ja sam znam rekonstrukcję 2 wojny światowej i na jej cechach się skupię.

Rekonstruktor

Dla samych rekonstruktorów jest to hobby jak każde inne, ze wszystkim, co się z tym wiąże – gromadzenie, wydawanie subiektywnie dużych pieniędzy, bezustanne poszukiwanie kolejnych informacji i pogłębianie wiedzy o przedmiocie hobby, chęć spotykania się z innymi hobbystami i od czasu do czasu napady ekshibicjonizmu, czyli potrzeby pokazania tego,, co się ma innym. Czyż to nie definicja każdego hobbysty?

Oczywiście my – rekonstruktorzy, jesteśmy inni, bo zajmujemy się HISTORIĄ. Dużo czytamy a wszystko, co robimy dla innych ludzi, uczy historii, ale którzy hobbyści nie myślą o sobie jako o trochę lepszej części społeczeństwa.

Co ciekawe, nigdy nie spotkałem środowiska tak nastawionego antywojennie. Paradoks? Goście (i gościówy) lubiący biegać z karabinami – pacyfistami? My naprawdę wiele wiemy o wojnie, przeczytaliśmy mnóstwo książek, odbyliśmy rozmowy z weteranami wielu frontów. Wprawdzie tylko z opowieści, ale wiemy jak było na froncie. Czasem specjalnie odtwarzamy sobie część tych warunków, z oporządzeniem i plecakiem idziemy do lasu, nocując w podobnym środowisku. Takie „eksperymenty” koledzy ze „średniowiecza” nazywają „archeologią żywą”. Tak czy inaczej – wiemy o wojnie dużo więcej niż przeciętny człowiek i mamy pewność, że nie jest ona zabawną, radosną przygodą.

Gdy już użyłem specjalnego słowa „archeologia”, które niektórzy uznają zapewne za zarezerwowane dla wyższych celów, to dopowiem, że rekonstruktorzy to prawdziwi specjaliści w swojej dziedzinie. Niemal każdy z nas przeczytał całą dostępną na „swój” temat literaturę po polsku a często (w miarę możliwości językowych) również i po innemu. Wiele z tych książek mamy we własnych biblioteczkach, tu, ze względu na ikonografię, język nie ma żadnego znaczenia. Zdjęcia, mapy, plany i… zdjęcia są również tym co zajmuje w naszych komputerach dziesiątki gigabajtów miejsca. Gdyż archiwalne zdjęcie jest najlepszym dowodem tego, jak wyglądało noszone przez żołnierzy umundurowanie, wyposażenie i broń itd.

Odwiedzamy miejsca bitew i historycznych wydarzeń, muzea, cmentarze. Nie tylko szukając kolejnych materiałów źródłowych, ale także by złożyć hołd naszym bohaterom, zobaczyć na własne oczy te pola, lasy, góry, rzeki, porównując wiedzę z książek i opowieści z realiami. Trzeba dotknąć ziemi, w której leżą żołnierze, by poczuć się, choć w małym, malutkim stopniu ich godnym.

Z powodu swojej wiedzy rekonstruktorzy mają często kłopot z oglądaniem filmów wojennych, bo miast skupić się na, z takim trudem, po wcześniejszym poznaniu gustów i oczekiwań widowni, napisanym i zrealizowanym scenariuszu, przez cały seans myślą o tym, ze buty głównego bohatera nie były używane na tym etapie wojny, a on sam absurdalnie źle trzyma swoją broń.

Oczywiście rekonstruktor nie jest równy rekonstruktorowi. Na mój nos można, z grubsza, określić kilka rodzajów rekonstruktorów:

Miłośnicy konkretnej postaci i jednostki wojskowej. Często wywodzą się z harcerskiej tradycji bohatera drużyny, lub ze stowarzyszeń upamiętniających i kultywujących tradycję np. pułków ułańskich. Jest co najmniej kilka grup, które wywodzą się wprost z drużyn harcerskich.

Patrioci. Istnienie takiej kategorii nie odbiera patriotyzmu pozostałym rekonstruktorom, ale pokazuje kolejną motywację. Są tacy wśród nas, którzy cały sens rekonstrukcji widzą w odtwarzaniu polskich jednostek wszystkich frontów (także tego podziemnego) i nie wyobrażają sobie założenie innego, niż polskiego munduru.

Fascynaci militariów. Nie jest to równoważne z miłośnikami wojska jako współczesnej instytucji, raczej mówimy tu o zwykłych facetach, którym zupełnie inaczej błyszczą oczy gdy dostają broń do ręki (nawet gdy jest to tylko replika czy imitacja).

Natchnieni przez kino. Każdy dobry film wojenny tworzy kolejne grupy i grupki rekonstrukcyjne. Przykładem jest np. serial „Kompania braci”, który zapewne wprost „winny” jest powstaniu kilku „reko” dusz.

Szukający ucieczki z domu. Dziwne? A cóż w tym dziwnego, że facet, od czasu do czasu potrzebuje przewietrzyć głowę od domowych i firmowych kłopotów? Przebrać się w mundur i wspólnie z kumplami potaplać się w błocie, pobiegać po lesie. No a potem przy ognisku napić się piwa i rozmawiać o wojsku (tym sprzed 70 lat, oczywiście).

Motywacji jest tak dużo jak ludzi, a wszystkie one przenikają się wzajemnie.
Dlaczego ja sam „uprawiam” rekonstrukcję? Jestem byłym instruktorem harcerskim i tkwi we mnie potrzeba edukowania, a szczególnie edukacji historycznej. Historia wojsk powietrznodesantowych to moja pasja i chętnie się nią dzielę. W mojej GRH (Grupie Rekonstrukcji Historycznej) znalazłem podobnych mi zapaleńców, naprawdę fantastycznych kumpli. Razem, choć często powodowani różnymi pobudkami, potrafimy działać cuda, które przekładają się na to, co najważniejsze – przypomnienie kawałka historii i stworzenie naszej własnej „kompanii braci”.

Zubek

Felieton opublikowany na www.blogpublika.com, 30. września 2013 r
Zdjęcie z http://invidiame.flog.pl/

piątek, 16 maja 2014

O niebezpieczeństwie identyfikacji totalnej

Rekonstrukcja historyczna wciąga i to wciąga absolutnie. Jest to ten rodzaj hobby, który powoduje, że zaczynasz układać swoje życie wg kalendarza imprez i kalendarium dawno odbytych bitew, a budżet domowy zaczyna cierpieć na nagłe odpływy gotówki zależne od tego co znalazłeś na allegro, e-bay, czy innej giełdzie. Bowiem zaczynasz zbierać namiętnie oryginalne części umundurowania i wyposażenia oraz ich jak najwierniejsze kopie i repliki a to kosztuje.
Kluczowym twoim słowem zaczyna być „koszerność” rozumiana jako zgodność z realiami epoki i ludzi, których odtwarzasz.

Jednak najważniejsze jest to, że rekonstrukcja to pasja dla miłośników historii. Nie wystarczy chęć do biegania po polu i lesie w mundurze i z imitacją karabinu – dla takich stworzono kluby i stowarzyszenia ASG (Air Soft Gun – miłośnicy strzelania do siebie z małych plastikowych kulek). Rekonstruktor zna historię i chce ją znać jeszcze lepiej. To właśnie rekonstruktorzy mają biblioteczki pełne książek o „swojej” wojnie i „swojej” jednostce, komputery pełne zdjęć archiwalnych ściąganych całymi gigabajtami by przeglądać, porównywać i kopiować wyposażenie, umundurowanie i uzbrojenie od swoich idoli.

I w słowach „swoich idoli” kryje się największe wg mnie ryzyko rekonstrukcji.

Ja sam zajmuję się rekonstrukcją drugowojenną i wg mnie tutaj najlepiej widać zagrożenie płynące ze zbyt silnej identyfikacji z odtwarzanym oddziałem i żołnierzami.

Obrazek

Młoda pani socjolog zbierająca dane do pracy na temat rekonstrukcji historycznej pyta młodego człowieka ubranego w mundur dywizji SS „Totenkopf” dlaczego odtwarza tę właśnie jednostkę. Ów młodzieniec odpowiada bez żadnego zażenowania – „Bo ją lubię!”. Dla wyjaśnienia dywizja SS „Totenkopf” składała się w dużej części z ss-manów pełniących wcześniej służbę w obozach koncentracyjnych.

Jest oczywiste, że odtwarzając pewien okres historyczny (w tym wypadku 2 wojnę światową) i pewien mały jego wycinek – konkretną jednostkę wojskową, zaczynasz się utożsamiać z jej żołnierzami i ich życiem. Coraz lepiej poznajesz ich historie, aż do historii życia poszczególnych żołnierzy, wiesz co jedli, pili, kiedy było im za gorąco a kiedy marzli do kości. Jak wyglądało ich braterstwo w życiu i śmierci.

Naturalne jest, że zaczynasz się z nimi utożsamiać (nawet gdy jesteś czterdziestoletnim grubasem odtwarzającym dwudziestoletniego spadochroniarza). I wszystko jest w porządku gdy odtwarzasz wrześniowych ułanów, spadochroniarzy gen. Sosabowskiego, amerykańskich piechurów i tym podobnych przedstawicieli jasnej strony.

A co gdy odtwarzasz Niemców i np. żołnierzy Armii Czerwonej?

Są w Polsce grupy, które robią to doskonale skupiając się na odtworzeniu wysiłku żołnierskiego i bohaterstwie pojedynczego żołnierza, których liderzy tak potrafią pokierować swoimi ludźmi by trzymać ich jak najdalej od niebezpiecznych tematów ideologii nazistowskiej.

Ale są tez takie grupy i każdy znający rynek rekonstrukcji historycznej może zapewne wskazać którąś z nich gdzie idzie się o krok dalej. Znam grupę która organizuje parteintagi, a jej członkowie oddają sobie honory podnosząc prawą rękę. Rekonstruktorzy z tej grupy potrafili złożyć pod pomnikiem wieniec „Chwała bohaterom” podchodząc doń krokiem defiladowym w swoich ss-mańskich mundurach.

Nie wiem czy można ich nazwać neonazistami (dzisiaj zbyt wielu ludzi otrzymuje taką plakietkę) ale wydaje mi się, że w uwielbieniu dla swojej jednostki idą zbyt daleko. Przecież stąd już naprawdę niedaleko do wywieszenia flagi ze swastyką (oczywiście tylko „dla dodania realizmu”) i jedynie słusznych idei głoszonych przez członków jedynie słusznej rasy.

Paradoksem jest to, że często członkowie tych grup pochodzą z ziem pozyskanych przez Polskę po 1945 roku z „tej świętej ziemi o którą walczyli nasi bohaterowie” – cytat z jednego z członków takiej grupy. Jakby nie rozumieli, że gdyby ich „bohaterowie” wygrali wojnę to albo w ogóle by się nie urodzili albo byli sprowadzeni do roli robotników pracujących dla swych nadludzi.

Zubek

Wpis ukazał się na www.blogpublika.com, 21. września 2013 r.

czwartek, 15 maja 2014

Powstanie Warszawskie - nasza własna „Wojna w kolorze”

Tym razem przed obejrzeniem filmu przeczytałem kilka entuzjastycznych recenzji i zapowiedzi, które narobiły mi apetytu na ową „epokową” produkcję. Dwaj recenzenci, którym ufam, przyznali się, że film wzruszył ich na tyle, że płakali. Lubię filmy duszoszczipatielnyje i cenię etos powstańców warszawskich – poszedłem do kina tak szybko jak mogłem.

Nie płakałem. Cholera znów okazałem się niepatriotyczny. Bo normalnie to płaczę nawet na amerykańskich kreskówkach, których producenci są mistrzami wyciskania ze mnie ostatniego wzruszenia. Film z jego pomysłem „fabularnym” najpierw zaskoczył mnie sztucznością narracji, a potem, gdy już się do niej przyzwyczaiłem i zaakceptowałem, spróbował amerykańskiego sposobu na wywołanie łez. Ale do tego trzeba być „Amerykanem z Ameryki”. W konsekwencji zbyt łatwy i czytelny zabieg wywołał we mnie falę cynizmu i zahamował wzruszenie.

Bo obrazy w filmie potrafią wzruszyć. Jeden z moich znajomych zauważył, niesłychanie trafnie, że nie były to obrazy nowe - znamy je w większości z czarno-białych wersji. Jednak pokolorowanie nadało im autentyczności i jakby przesunęło do współczesności. Oglądamy filmy tak dobrej jakości, że wydaje się jakby były kręcone wczoraj, czasem musiałem siebie napomnieć, że to nie film z inscenizacji ale prawdziwe obrazy wojny.

Nie żebym znał się na kolorowaniu filmów, ale to co zrobiono przy Powstaniu Warszawskim po prostu zachwyca. Film wygląda naprawdę autentycznie i w żaden sposób nie przesadzono z kolorem, tzn. wydaje się jakby był to kolorowy film tamtych czasów. Oczywiście tak jak go sobie wyobrażamy, a nie tak, jaki byłby rzeczywiście z przejaskrawionymi kolorami. To naprawdę mistrzowska robota, bo nawet płomienie, do których czasami można by mieć zastrzeżenia, wyglądają tu lepiej niż z efektów specjalnych niejednej dobrej produkcji fabularnej.

Dzięki temu powstanie wydaje nam się bliższe niż z jakiegokolwiek filmu czy obrazu. Z całą pewnością jest to efekt obróbki filmowej, ale także dużego obrazu kinowego. No po prostu ten film trzeba obejrzeć w kinie, próba obejrzenia z telewizora, komputera, czy innego „małego ekranu” jest pogodzeniem się ze znacznym zubożeniem efektu. Doskonale nakręcone, odświeżone, poprawione i pokolorowane zakurzone twarze ludzi, którzy właśnie uratowali się z zawalonej kamienicy zrobią właściwe wrażenie tylko na kinowym ekranie.

Doskonały jest także wybór z ocalałych materiałów filmowych Biura Informacji i Propagandy KG AK. Filmowa opowieść ma „ręce i nogi” i prowadzi nas nie tyle linearnie przez powstanie, ale przez jego atmosferę i kilkanaście najważniejszych elementów. Autorzy nie ukrywają, że ich tworzywem były filmy propagandowe, które kręcono dla efektu podniesienia i podtrzymania morale, a dopiero w drugiej kolejności w celach dokumentowania powstania.

Widzimy inscenizowane sceny i obrazy kręcone do specjalnych celów. Słyszymy jak zwierzchnik obu operatorów poleca im kręcenie konkretnych scen i ujęć na zapotrzebowanie propagandy. Nie widzimy walki, operatorów nie zabierano i nie wpuszczano na pierwszą linię frontu. Skazali byli na pokazywanie tyłów i życia cywili. Uśmiechniętych twarzy żołnierzy, którzy z kwater wyruszają na front. A swoją drogą – kamera czyni cuda, nawet niemieccy żołnierze wychodzący z piwnicy zdobytej przez powstańców PASTy uśmiechają się na jej widok, choć do śmiechu im być nie powinno.

Jednak montaż scen i ich dobór sprawia, że szybko zapomniałem o propagandowym aspekcie zdjęć. Tym bardziej, że z upływem czasu także ujęcia przestały takie być. Zamiast uśmiechniętych twarze zaczęły być smutne i zmartwione a miasto zastąpione zostało przez ruiny z trupami na ulicach. Smutny i wzruszający widok konsekwencji wojny.

Zupełnie nie wiem dlaczego ów film obarcza się przymiotnikiem „fabularny” przy pomocy innych ważnych słów próbując uzasadnić jego użycie. Nie, wg mnie nie jest to fabuła w żaden sposób. Ułożenie dokumentalnych obrazów w opowieść i danie głosu ich postaciom nie tworzy fabuły. W filmach dokumentalnych też jest dźwięk, ludzie w nich mówią, też mają scenariusz i swój dramatyzm. Jeśli ową fabularność mają tworzyć głosy z off-u, to wg mnie jest to najsłabszy pomysł w filmie i ratują go tylko cytowane listy pomiędzy bohaterami, a narzeczoną i matką.

Dla mnie super pomysłem było poprawienie tych obrazów. Potrafię zrozumieć, że żeby stworzyć coś, co ludzie chcieliby oglądać siedząc w kinie czas dłuższy, trzeba było to opakować i dorobić legendę marketingową. Należę jednak do tych, którzy obejrzeliby ten film bez stworzonej legendy i „fabuły”. Za wartość dodaną uznałbym głosy tła i odzywających się ludzi, do których trzeba się przyzwyczaić.

Film jednak obejrzeć trzeba. Trzeba to zrobić w kinie, a jak kogoś najdzie to i popłakać bez wstydu. Ja z pewnością wybiorę się raz jeszcze, bo skupiłem się na atmosferze i duchu, a następnym razem chciałbym rzucić okiem na szczegóły.


Ps. Z napisów końcowych dowiedziałem się, że producentem filmu jest Jan Ołdakowski (dużymi literami) i Muzeum Powstania Warszawskiego (mniejszą czcionką). Tzn. że pan Ołdakowski wyłożył swoje pieniądze na ów film? Czy jednak produkował go jako dyrektor muzeum za pieniądze tegoż? Osobiście nie lubię, gdy np. prezydent miasta przedstawiany jest jako fundator imprezy robionej z moich podatków. Mam wrażenie, że tu jest podobnie.