Sekcja strzelecka

Sekcja strzelecka
Sekcja strzelców 1st CPB

piątek, 31 października 2014

Psa nie było, ale był koń, czyli jak brat Pitt wojnę wygrywał

Obejrzałem film z naszego nazwany „Furią” i muszę, jak to mam w zwyczaju, przedstawić swoje zdanie odrębne. Otóż film mi się podobał. Podobała mi się jego trochę mroczna atmosfera, podkreślające ją zdjęcia i obrazki, to, że wojna jest w nim wojną ze wszystkimi konsekwencjami, że wszechobecne błoto niemal wylewa się z ekranu, że czuć duszność owego czołgu i bezradność jego załogi wobec... wojny. Wojny, którą mieli nadzieję przeżyć.

Film ma oczywiście swoje gorsze chwile, a o jego minusach można by napisać to i owo, ale... To jest film! Film wojenny, a nie historyczny. Oczywiście dzieje się w konkretnej rzeczywistości WW2, czasie i przestrzeni, ale nie przedstawia żadnej konkretnej bitwy czy potyczki.

Film jest jednak filmem ze wszystkimi przynależnymi mu minusami. Skrótami myślowymi i scenami symbolicznymi. Szczególnie rekonstruktorzy historyczni powinni zrozumieć konieczność „skrótów myślowych” i np. walki w bliskiej odległości. Ale film ma swoje prawa i założę się, że większość jego błędów merytorycznych bierze się z praw owych.

Wojna w „Furii” jest prawdziwa także dlatego, że jest w niej stosunkowo mało samej walki, czasami jest to niemal film drogi, bo czołgi jadą i jadą, a na dodatek jest ich coraz mniej, bo podczas tej jazdy co rusz źli naziści niszczą ten i ów, te akcje jednak są szybkie i znów wracamy do jazdy...

Ja polubiłem ten film z powodu dwóch wątków.

Po pierwsze okazuje się, że w filmie o czołgach musi być zwierzę, raz jest to pies, a raz drugi jest to... koń. Bo ja lubię „Furię” za to, że Amerykanie odkryli, i tak ich to odkrycie zachwyciło, że wspominają o tym kilka razy i pokazują to na obrazkach, że niemiecka armia jeździła i ciągała się konno. Warto o tym pamiętać i od czasu do czasu pokazać, że konie pełniły w tej armii bardzo ważną rolę. I „Furia” to zauważa.

Po drugie polubiłem postać sierżanta granego przez Pitta i jego stosunki z załogą. Są z sobą i walczą od trzech lat i mimo że stanowią zgraną paczkę lubiącą m.in. pikantne żarciki, nadal ich dowódca budzi w nich szacunek. Wg mnie mistrzostwem jest scena przy stole gdzie sierżant "Wardaddy" przy pomocy groźby, prośby i kompromisów podporządkowuje sobie rozhulanych i pijanych żołnierzy.

Za co mógłbym ten film nie lubić?

Ze wspomnień pancerniaków wynika, że większość czołgów wyeliminowanych z walki była po prostu uszkodzona, zaś stosunek zniszczonych czołgów do zabitych czołgistów wcale nie był proporcjonalny. Żołnierze ewakuowali się ze swoich maszyn, by je naprawić lub „pobrać nowe z magazynu”. Tymczasem towarzysze walki załogi „Furii” giną wraz ze swoimi maszynami, wszyscy. Nie lubię.

Film polecam i z pewnością obejrzę jeszcze jeden raz by wyłapać smaczki i posłuchać niezłej muzyki.

Zubek

Ps. Na koniec pozwolę sobie na uwagę. W internecie pokazały się memy, ochoczo podejmowane przez rekonstruktorów jednostek niemieckich, które mieszają historię z rzeczywistością wirtualną filmu. Z nich możemy się dowiedzieć jaki, ile i jakich, hitlerowski bohater natłukł czołgów i w domyśle jaka jest jego przewaga nad bohaterem „Furii”. Panowie, naprawdę musicie poprawiać sobie w ten sposób samopoczucie? Przecież w końcu ci filmowi SS-mani owego sierżanta i prawie całą załogę utłukli!

Z.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz