Szybko, zgięty w pół, wycofuję się na drugą linię. Za chwilę nie widzę już moich kolegów ukrytych w lesie. Maskujące mundury i oporządzenie idealnie zlewają się z jesiennym lasem.
Jeszcze przed godziną, szykiem ubezpieczonym, poruszaliśmy się drogą, ale zmiótł nas z niej jeden gest naszego sierżanta, a po chwili cichy okrzyk: „Niemcy!”. Wydawane rozkazy rozłożyły nas w zasadzce. Serce zabiło mocniej, zagrożenie wydawało się realne – weszliśmy na wroga, którego nie powinno jeszcze tu być!
Szybko ustawiona zasadzka miała szansę na powodzenie pod warunkiem, że dostrzegliśmy go pierwsi… Schowani za leżącymi pniami, za drzewami i każdym zagłębieniu terenu, w mokrych liściach, przez godzinę czekaliśmy w napięciu, przygotowani także na obronę na skrzydłach.
Niestety nie nadeszli, co mogło znaczyć, że są sprytniejsi niż byśmy chcieli i stanowią realne zagrożenie, tym większe, że jest ich więcej. Szybko zmieniliśmy stanowiska, przygotowując się do obrony. Wtedy przeniosłem sztab na drugą linię…
To fragment moich wspomnień z weekendowej gry wojennej czterech stowarzyszeń rekonstrukcji historycznej: polickiego 549 VGD, szczecińskich Borujsko i Zachód 1944 oraz warszawskiego PSZ.
W lasach w okolicach Swobnicy i Bani staraliśmy się odtworzyć epizod realiów zimowych walk w Ardenach w roku 1944. Ponad 30 dorosłych chłopów przez cały dzień uganiało się za sobą po lesie realizując zadania zlecone przez organizatora, starając się unikać siebie, lub wprost przeciwnie – usilnie szukając „wrogów”, broniąc lub atakując zadane cele.
Po co?
Ano, po pierwsze, te nasze gry tak naprawdę na swój użytek nazywamy „manewrami”, co sugeruje poważne ćwiczenia wojskowe. I coś w tym jest, bo to, co w rekonstrukcji historycznej jest najbardziej widowiskowe – inscenizacje, wymaga przećwiczenia wielu elementów. To, że w czasie przedstawienia jakiegoś epizodu wojennego tyraliera tak pięknie się rozwija, a żołnierze ruszają do ataku skokami niemal tak sprawnie jak ci, których przedstawiają, to właśnie efekt takich ćwiczeń i manewrów. Niektórym manewry uzmysławiają braki w kondycji i sprzęcie, inni uczą się poruszać po lesie, rozpalić ognisko, ugotować zupę, lub herbatę w warunkach terenowych.
Niemniej ważny jest klimat samej gry, która najczęściej dotyczy jakiegoś prawdziwego epizodu wojennego. Na co dzień czytamy książki i wojenne historie, szczególnie ceniąc sobie wspomnienia żołnierzy i dowódców. Zwłaszcza te, które opisują nie tyle ruchy wojsk i strategię, co emocje i osobiste przeżycia naszych bohaterów. Gry wojenne pozwalają nam, choć w minimalnym stopniu, wczuć się w nich życie i doznać tych samych emocji. Kiedy chowasz się w obawie przed tym, że zobaczy cię wróg, a serce bije coraz szybciej, kiedy skradasz się jak Indianin, by zajść Niemców od tyłu i wydaje ci się, że bicie serca i twój przyspieszony oddech słychać na dziesiątki metrów… możesz, choć w najmniejszym stopniu, poczuć czas roku 1944.
Oczywiście zawsze można powiedzieć, że te dwa argumenty to czyste harcerstwo i skautowe gry terenowe, w które młodzi ludzie bawią się od czasów lorda Baden-Powella. Tak jest, ale prawdę powiedziawszy, to sam twórca skautingu i jego kontynuatorzy swoje gry wzorowali na wojskowych manewrach.
Jest także kolejny powód, dla którego ruszamy na nasze gry. Uzbrojenie i wyposażenie żołnierzy drugiej wojny światowej składa się z dziesiątków elementów i każdy z nich jest dla nas ważny. Na inscenizacjach, dioramach i lekcjach żywej historii staramy się jak najlepiej opowiedzieć o nich odwiedzających nas ludziom. Ale nie wszystko można wyczytać w książkach i internecie, często tylko na własnej skórze można doświadczyć jak bardzo niepraktyczna do okopania się jest brytyjska saperko-kopaczka, jak zawodne bywa niemieckie oporządzenie z wypinającymi się szelkami, jak niewiele mieści się w małym plecaczku… itd. Dzięki temu gdy mówimy o tym jak ciężko było żołnierzom nosić lekki karabin maszynowy jesteśmy bardziej wiarygodni, bo sami nosiliśmy go kilometrami i biegaliśmy z nim po lesie.
Jeśli kogoś nie przekonały powyższe argumenty niech pomyśli o nas jako o grupie szaleńców, którzy urwawszy się z domów, szkół, pracy, czyli skrzeczącej rzeczywistości, spędzili dzień na łonie natury, spacerując po lesie, w niezwykle pięknych okolicznościach przyrody, z dala od komputerów, telewizorów i polityki. No i dobrze się bawiliśmy w prawie zupełnie męskim towarzystwie, co jest szczególnie ważnym argumentem dla naszych żon, którym znikanie mężów na weekend może się kojarzyć z… no źle się może kojarzyć. A tymczasem noc z piątku na sobotę, trzydziestu facetów spędziło najpierw na wykładzie o uzbrojeniu i taktyce piechoty od Filipa Macedońskiego do późnego średniowiecza, a później do wczesnych godzin porannych dyskutując zażarcie o historii i jej alternatywach. No wiem, jesteśmy inni, ale wg mnie jest to zdecydowanie lepsze od rozmów o polityce, piłce nożnej i zdrowiu…
Gra musiała się skończyć czyimś zwycięstwem, ale nikt specjalnie nie przyłożył wagi do tego kto wygrał, bo w tym naszym dziwnym świecie bardziej liczy się sama gra niż jej wygranie.
Ps. Bardzo dziękujemy za gościnę Międzynarodowemu Centrum Turystyki, Kultury i Sportu w Baniach i pani wójt gminy Banie oraz za niezastąpioną pomoc młodzieży z Roty Drabów Bańskich.
Zubek
Felieton opublikowany na www.blogpublika.com, 30. listopada 2013 r.
Zdjęcie Damian "Ziółek" Ziółkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz